Na mój ostatni weekend przyjechała Pauli, która była we Florencji na Erazmusie dziesięć lat temu, więc ma sentyment. Nie miała za to parcia na zwiedzanie, bo wszystko to miała już obczajone, więc podczas tego turnusu było mniej Boticellego a więcej leżenia na trawie i siedzenia na dupie.
W niedzielę odhaczyliśmy słynną aptekę koło Santa Maria Novella - wiem, że jest słynna, bo Ana coś pisała zanim wyjechałem, że Gillian Anderson kupowała w niej rzeczy w "Hannibalu". Pauli też chciała coś kupić. Ba, nawet ja chciałem, ale miałem całkowicie zapchany nos, więc wybieranie pachnideł było trochę utrudnione.
W niedzielę odhaczyliśmy słynną aptekę koło Santa Maria Novella - wiem, że jest słynna, bo Ana coś pisała zanim wyjechałem, że Gillian Anderson kupowała w niej rzeczy w "Hannibalu". Pauli też chciała coś kupić. Ba, nawet ja chciałem, ale miałem całkowicie zapchany nos, więc wybieranie pachnideł było trochę utrudnione.
Apteka jest śliczna, ale nie udało mi się w niej zrobić żadnego ładnego zdjęcia. Pauli też jest śliczna, ale patrz wyżej. Ogólnie materiałów fotograficznych będzie już raczej mało, a na dodatek wszystkie już wcześniej publikowane na fejsie - jakoś na koniec opuścił mnie zapał fotoreporterski.
Po aptece poszliśmy zjeść w przypadkowej knajpie (bo kończyła się pora lunchu), a potem kupiliśmy malutkie buteleczki prosecco i zalegliśmy na trawie nad rzeką. Było słonecznie i sielsko. Dobrze wspominam ten moment.
Po rzece poszliśmy zobaczyć stary wydział Pauli (straszny syf), po czym wróciliśmy się na południową stronę i wspięliśmy do Belwederu, bo chciałem spełnić swoje marzenie i zjeść kolację o zachodzie słońca w knajpie Książecy Taras na Alei Machiavellego, którą upatrzyłem sobie na samym początku pobytu.
Squat czy uniwersytet?
Pauli zriserczowała, że mają tam jakąś dziwną fuzję toskańsko-sycilijską, więc przyklasnęła. Knajpa była puściuteńka, mieliśmy cały taras dla siebie, dwie panie z obsługi były przemiłe (podejrzewam, że głównie dlatego, że Pauli płynnie napierdalała po włosku). Wino dobre, jedzenie dobre, widok piękny, tylko komary trochę jebały. Pamiętam lekki błogostan ale też wrażenie domknięcia. Był to fajny akcent na koniec.
Po kolejnych 40-50 minutach doczłapaliśmy się do domu, pogadaliśmy chwilę z niemieckim współlokatorem, który koło 23:00 wrócił do domu z wesela w Bretanii, i poleźliśmy spać, bo nazajutrz Andrea miał nas zabrać na ŚWIĘTO DZIKA do jakiejś wioski pod Florencją.
Nad ranem okazało się, że jest też Marco, czyli chłopak Andrei, który mieszka w Perugii i czasem do niego przyjeżdża. Marco widziałem już kilkakrotnie i sprawiał wrażenie miłego niemowy. Uśmiechał się, a czasem też chichotał z moich żartów do Andrei, co kazało mi podejrzewać, że zna angielski - ale nie odezwał się do mnie praktycznie słowem. Aż tu nagle ostatniego dnia okazało się, że mówi i - co więcej - że jest uroczy, bystry i zabawny. Mam dwie teorie: albo w końcu po miesiącu przestał się wstydzić mówić po angielsku, albo rozruszała go Pauli swobodnie mieszająca angielski z włoskim. Tak czy owak - miłe zaskoczenie.
Na dzika pojechaliśmy w dwa samochody - w jednym my i Andrea, w drugim Marco i jego trójka znajomych: jakaś para, oraz laska urodzona w Kolumbii, ale mieszkająca od ósmego roku życia we Włoszech, która jak miałem wrażenie postanowiła, że będzie najbardziej włoską metyską na świecie. Ekspresją przebijała każdego i zachowywała się, jakby wszystko, co słyszała lub widziała było najzajebistszą i najśmieszniejszą rzeczą EVER. Na początku pomyślałem sobie: "Ojej, jaka fajna, pozytywna osoba" ale po kilku godzinach zacząłem ukradkiem podpatrywać, gdzie ma skitrany koks i akumulatory, bo nie odpuszczała ani na chwilę. Cały ten dzień był dla niej jednym długim szlochem ze śmiechu.
Święto dzika odbywało się w jakimś domu kultury oraz w stojącym koło niego blaszanym baraku. My ostatecznie wylądowaliśmy w baraku. Było gwarnie, wesoło i bardzo smacznie. Dużo wina, dużo mięsa, dużo śródziemnomorskiego szwargotu. Tylko pogoda polska, bo padał delikatny deszcz. Zresztą w ogóle toskańskie wzgórza w takiej mżawce wyglądają totalnie jak jakieś Bieszczady, aż mnie ukłuła lekko pod żebrem nostalgia.
Siedziałem między Pauli a parą - Valentiną i Emilio - która kiepsko mówiła po angielsku. Naprzeciwko mnie siedziała kolejna para - Senio i Sandro - z których jeden mówił dobrze, ale był przy okazji człowiekiem, którego na początku miesiąca opisałem Andrei jako "uciekiniera z berlińskiego loszku", co ten postanowił mu przekazać, więc musiałem przez chwilę świecić oczami (na szczęście uznał to za komplement). W zasięgu wzroku była też laska przypominająca mi Elizabeth Banks, która w którymś momencie nagle wypluła mały dziczy kieł - twierdziła, że był w jej kiełbasce, ale nadal nie mam pewności, czy nie była po prostu dzikołakiem.
Dzikołaka na zdjęciu niestety nie uchwyciłem
Po żarciu nagle wynikła sesja zdjęciowa do jakiegoś projektu kolegi Andrei. Inscenizowana scena wypadku samochodowego, podczas której każdy siedzi w swoim telefonie. Andrea mówił, że był modelem do innego zdjęcia do tego samego projektu, na którym jakaś laska robi mu loda, a on przegląda coś na komórce. Tak więc przekaz oryginalny i głęboki jak skurwysyn, ale i tak zabawnie się to oglądało.
Po sesji podjechaliśmy na imprezę pod gołym niebem zorganizowaną przez jakiś kolektyw, który przejął opuszczoną posiadłość z polami uprawnymi itp. i teraz robią tam oliwę, mydła i inne tego typu rzeczy, oganiając się od gminy, która próbuje im to z powrotem wyrwać. Mokra łąka, wielki namiot z domową pizzą i podłym winem, laski w hipisowskich giezłąch, anarchiści z tatuażami na szyi, starcy, dzieci, srające psy, i irlandzki folk na żywo. Nagła zmiana kontekstu.
Na koniec zaś wylądowaliśmy w kolejnej pipidówie na pierwszomajowym festynie z muzyką na żywo. Ściemniało się już i byłem trochę zmęczony, ale był to mój ostatni dzień we Włoszech, więc postanowiłem wycisnąć ile się da. Muzyka była dość straszna, ale miasteczko nawet ładne. W którymś momencie zobaczyłem, że są też jakieś stragany, więc poszedłem sprawdzić, co sprzedają - nadal musiałem kupić matce oliwę. Niestety zapomniałem, że jestem pod Florencją: osiem stoisk i same skórzane torebki i biżuteria. Jednak festyn festynowi nierówny.
Koło północy zarządzono wreszcie odwrót i pojechaliśmy do domu. Dobijały mi się delikatnie do głowy jakieś podsumowawcze refleksje, ale nic się ostatecznie nie skonkretyzowało. Zresztą nadal mam wrażenie, że całe to doświadczenie nie do końca we mnie okrzepło. Ale może tak już zostanie? Może nie wszystko musi wyryć się w granicie i niektóre motywy zostają akwarelami.



