Tuesday, April 24, 2018

Whirlwind Tour

Mam w tym sezonie jakoś mniej pary do pisania tutaj. Może dlatego, że nie jest to wszystko już nowe, więc mam mniej SPOSTRZEŻEŃ. A może coś innego. Nie wiem.

Anyway, był jeden dzień godny odnotowania - dostałem rano od Andrei dwie Karty Florenckie ważne do końca dnia. Kupili je jego znajomi, którzy wyjechali przed czasem, więc zostały bezpańskie. Karta Florencka to takie coś, co kosztuje 72 euro i daje ci darmowy - oraz priorytetowy -  wstęp do 72 obiektów turystycznych we Florencji przez 72 godzin od momentu aktywacji (widzicie już, gdzie się napracował marketing?). Są w tym muzea, ale także różne wille - także te medycejskie poza Florencją, parki i kościoły. Więc nawet jeśli - jak mnie - sztuka niekoniecznie cię grzeje, aż żal byłoby nie skorzystać.

Zwerbowałem Kubę i ruszyliśmy. Zaczęliśmy o 14, albowiem budzę się późno, a większość zamykała się o 18:30, więc tempo mieliśmy dość hardkorowe. Na dodatek w trakcie okazało się, że Kuba musi wracać do roboty tłumaczyć Excela, co wycięło nam kolejne kilkadziesiąt minut.

Mój plan zakładał głównie Belweder (bo to chyba najwyżej położone miejsce w mieście, więc panorama), Willę Bardini (która miała duży ogród, a ja lubię ogrody) i pałace - Pittich i w miarę możliwości Stary. Jednak z powodu ograniczeń czasowych, a także dlatego że do willi było POD GÓRKĘ Kuba uznał, że lepiej pojechać tam takim samochodowym Veturilo na minuty, a najbliższy jest pod synagogą, więc możemy machnąć też synagogę. Przyklasnąłem, bo przez cały ten czas miałem wizję, że te karty są jednak spersonalizowane i jak spróbujemy na nie wejść, to opadną kraty, rozlegną się syreny i zostaniemy aresztowani. A uznałem, że mniejszy przypał w synagodze poza centrum niż w wielkim turystycznym pałacu.

Synagoga była dość imponująca i prawie całkowicie pusta. Była też chyba najlepiej strzeżonym obiektem we Florencji.- kraty, bramy, grodzie, wszystko. A i tak przekręt z kartą wyszedł, więc wszystkie pałace stanęły przed nami otworem. Niestety zrobiłem tam same nieudane zdjęcia, które potem pokasowałem.

Robię jedno z moich nieudanych zdjęć
Z synagogi pojechaliśmy samochodem na drugą stronę rzeki (tak naprawdę najpierw byliśmy jeszcze w miejscach, bo Kubie uruchomiła się praca i musiał coś robić na szybko, ale to nudne). Samochód był dosłownie dwuosobowy i wielkości maselniczki. Nie miał nawet bagażnika. Jeśli ktoś miałby ochotę przejechać się maselniczką prowadzoną przez wkurwionego pracą Kubę, wystarczy wsiąść do opony traktoru i popodskakiwać sobie w niej aż zrobi ci się trochę niedobrze.

Belweder okazał sie zamknięty, bo go remontują. Grr. Za to ogród willi Bardini był naprawdę ładny - i był wysoko, więc mogłem pooglądać sobie widoczki. Na samą willę trochę szkoda mi było czasu, więc ruszyliśmy ogrodem Boboli - tu wstęp też płatny, więc kolejna forsa zaoszczędzona - do Pałacu Pittich.

Widoczek z ogrodu Willi Bardini
Pałac Pittich jest gigantycznym tworem zawierającym w sobie z 7 róznych segmentów muzealnych. Mnie najbardziej z całego tego barachła zaintrygowało "muzeum kostiumów" - więc poszliśmy tam. Było spoko. Tu akurat zrobiłem dużo zdjęć, których nigdzie nie wrzucałem, więc będą kiece.

Kieca!
Też niekieca!
Niekieca!
No dobra, właściwie jednak tylko jedna.

Na tym etapie czas się skończył, więc zadowoleni z siebie poszliśmy coś szybko zjeść, a potem on do kina na horror, a ja do domu. Palac Stary będzie musiał zaczekać.

Galerianki feat. Bohater Pierwszego Planu
 Ogólnie polecam rzeczy za darmo. To jedne z moich ulubionych rzeczy.

Thursday, April 19, 2018

The one with Pauli, part 2

Ostatniego pełnego dnia pobytu Pauliny zabrałem ją do EUI, czyli tego akademickiego kompleksu w willach na wzgórzach okalających Florencję. Mogłem to zrobić, bo zamiennik wyrobił mi kawałek plastiku potwierdzający, że jesteśmy w stabilnym związku. Mama będzie taka dumna.

Wille są spoko, ale Pauli ma krótkie nóżki, a trzeba było do nich chwilę człapać, więc nie byłem pewien na ile ją to jara. Na szczęście udało mi się przeforsować koncepcję przejścia z Tej Pierwszej na sąsiednie wzgórze do Mojej Ulubionej, z gigantycznym ogrodem i rzeczami. Tam złapał nas lekki deszczyk, który przesiedzieliśmy na wewnętrznym dziedzińcu przysłuchując się rozmowom doktorantów. Nie mówili nic ciekawego.

Nie mam niestety żadnych zdjęć, bo najwyraźniej wszystkie uznałem za zbyt brzydkie.

Wróciliśmy spacerem - na szczęście już z góry - do Florencji i postanowiliśmy, że tym razem uda nam się zjeść obiad na mieście, jak ludzie, ale największe szanse mamy to zrobić u siebie na dzielni, bo czas gonił. Znaleźliśmy lokalną knajpę, w której zjedliśmy naprawdę dobre kluski i całkiem niezłe krokieciki z dorsza, płacąc za to chore pieniądze (bodajże 46 euro na 2 osoby). Ale liczył się sukces.

Po tym wyczynie uznaliśmy, że przyda się drzemka, więc koło 14:30 wylądowaliśmy w domu. I padliśmy do 18:00. Plan na wieczór zakładał jakiś darmowy koncert i płatną kolację w domu kultury w jakiejś dziurze pod Sieną, na który zaproponował że nas zawiezie Andrea. Czyli trochę powtórka z rozrywki z zeszłego roku. Nie byłem nastawiony do tego super entuzjastycznie, bo a) byłem bardzo do tyłu z pracą, b) wiedziałem, że wrócimy późno, c) nie miałem jak urwać się wcześniej sam, bo jechaliśmy tam samochodem i d) nie znałem włoskiego, a wszyscy inni tak, więc wiedziałem że przeważnie będę się nudził.

Nawiasem mówiąc, z barierą językową jest ten myk, że męczy cię nie tylko nieznajomość ich mowy - to bym spokojnie przeżył, zamykając się we własnym świecie. Ale nie, dochodzi fakt, że czujesz się głupio, że oni próbują gadać po angielsku. I męczy cię to. Bo znaczy to, że nie możesz się wyłączyć - w każdej chwili któryś sobie przypomni, że też tu jesteś, i zacznie coś do ciebie dukać. Więc musisz angażować w interakcję tyle samo energii, ile przy normalnej rozmowie, z tym że męczysz się i nudzisz. Yay.

Anyway, ponieważ jestem Jezusem, to i tak pojechałem, bo ostatni wieczór Pauliny itepe. I bardzo dobrze się stało, że tak zrobiłem, bo ostatecznie bawiłem się naprawdę dobre. Jedzenie było spoko, koncert właściwie też, chociaż najbardziej podobało mi się plumkanie gitary i człowiek, który na niej plumkał.

Dzieje się koncert
Na miejscu była m.in. znajoma para wyglądająca jak z berlińskiego loszku, z których jeden w którymś momencie wygłosił długą prezentację na temat Buffy (tłumacząc Włochom osochodzi, że metafora koszmarów dorastania, ale też że jedno z pierwszych połączeń stand-alone'ów z plot arkiem). Poczułem się jak w ukrytej kamerze i tylko nerwowo chichotałem. Całość działa się w Vitkacu domów kultury - naprawdę odpimpowanym, choć nie do końca dostosowanym do koncertów. Biedna pani trochę grała do kotleta.

Element wystroju
W drodze powrotnej przeszliśmy przez ryneczek miasteczka, z którego pochodzi chyba Ilaria, koleżanka Andrei, która z nami tam pojechała, i która strasznie się zżymała, że akurat jest jakiś festyn i wszędzie tylko stoiska z żarciem, a to naprawdę nie jest brzydkie miasto. Niemniej gdyby nie festyn, nie natrafilibyśmy na ten oto skarb:

Świeżonka?

Niestety już zamknięte. Powrót samochodem był długi, śpiący i spokojny. Zasnąłem najedzon, umęczon i ogólnie rzecz biorac bardzo zadowolon.

Saturday, April 14, 2018

The one with Pauli, part 1

Dziś wyjechała Pauli. Henning wyszedł wczesnym popołudniem i nadal nie wrócił. Andrea kilka godzin później wyjechał na weekend do Rzymu. Zostałem sam na gospodarstwie. Jest cicho, pusto i... no, co tu dużo mówić - bosko. Jutro zatęsknię, ale dziś łażę w dresach, puszczam głośno bąki i jem ciasto palcami.

No i w końcu mogę coś tu napisać.

Pauli przyjechała we wtorek. Pogoda popsuła się z okazji jej przyjazdu niemal z dnia na dzień i codziennie padał deszcz. Nie jakiś straszny, ale jednak w którymś momencie kupiliśmy od ulicznego pana parasolkę. Już się rozpada. Solidne chińskie rzemiosło.

(Właściwie to nie wiem, czy chińskie i trochę teraz mi głupio że taki tani pojazd zastosowałem, ale nie na tyle głupio żeby pójść sprawdzić, jakiej jest produkcji.)

Pomimo deszczu dużo chodziliśmy próbując - z różnym skutkiem - dopasować się do rytmu spożywczego Włochów. Te ich pory jedzenia knajpianego są naprawdę bez sensu. Zaliczyliśmy jedno całkowite odbicie się od zamkniętej kuchni, jedną dziuplę z pizzą na kawałki, jedną osiedlową knajpę dla localsów, w której udało nam się naprawdę nieźle zjeść (ja jadłem 'czarnego kutasa'*, który był faktycznie jakąś kiełbasą, która była faktycznie makaronem z tą kiełbasą w formie rozdrobnionej, więc mocno na wyrost ten kutas, ale przynajmniej mogli go umieścić w menu i poklepać się po plecach), dwa aperitivo - jedno naprawdę super, polecone przez Jakuba i drugie nie do końca super, ale i tak sycące - i knajpę w centrum otwartą w normalniejszych godzinach, bo turyści. W tej ostatniej obsługiwał nas staruszek, który pod koniec posiłku zatrzymał się przy nas, posłuchał chwilę naszego gaworzenia i płynną, prawie bezakcentową polszczyzną powiedział, że było mówić, że jesteśmy z Polski od początku, bo on bardzo lubi ten język ale nie ma okazji się nim posługiwać. Okazało się, że jego żona była Polką. Zmarła 4 lat temu i od tego czasu nie używa polskiego, a tęskni. Powiedział też, że na kolacje do tej knajpy przychodzi grupa 13 florenckich gdańszczan. Było to wszystko zupełnie niespodziewane i wzruszające. I odrobinę satysfakcjonujące z uwagi na siedzących obok Amerykanów, których to nagłe zupełnie niewłoskie szwargotanie wprawiło w lekkie osłupienie.

Jedliśmy też naprawdę super lody polecone przez Jakuba - mnie powaliły zwłaszcza takie z zieloną nutellą z pistacji. Zresztą ogólnie dość dużo czasu spędzaliśmy we trójkę, bo ta jego praca to jest jakiś kiepski żart i ciągle był wolny. Niestety potwierdził ostatnio, że to czyta, więc diagnoza tej śnieżynki pozostanie za paywallem.

Wieczorami piliśmy z Pauli drinki z podłego rumu i oglądaliśmy Drag Race. Przedostatniego dnia skończyła nam się Cola, więc uzupełniliśmy je sokiem wyciśniętym z pomarańczy, co zaowocowało najbrzydszą chyba cieczą, jaką kiedykolwiek piłem dla przyjemności. Błotnisty ściek rypał jednak równie dobrze jak najszlachetniejsze trunki, więc kto by się przejmował.

Zamknij oczy i myśl o Sailor Jerry
Były głupawki, ale zapamiętałem tylko frazę "płochliwy jak papież", a nie mam zielonego pojęcia, do czego się odnosiła. Poza tym fajne ciepłe kapcie ludzi, którzy znają się już jednak dość dobrze i wystarczy pół słowa albo przeciągnięta odpowiednio pauza, żeby pointa dopowiedziała się sama. Przykład; całkiem pusta droga przez park w naprawdę dość oszałamiająco pięknej okolicy. Zero zmartwień, zero problemów, same pozytywne bodźce. W oddali na drogę wjeżdża samochód, więc musimy minimalnie zejść na bok, który to fakt Pauli wita rzetelnie sfrustrowanym "Nie no, kurwa, pewnie." Nie komentuję. Odczekuję chwilkę, aż dysonans dotrze. Dociera niezawodnie i mamy pół minuty chichrania.

Ciąg dalszy później, teraz pora na Legion.

* że black cock, tak?

Monday, April 9, 2018

Tymczasę na plażę

Muszę powiedzieć (napisać), że czas płynie tu zaskakująco szybko. Za mną dziesięć dni, a kurde nie czuję. Może dlatego, że mam dość dużo roboty. Może dlatego, że na miejscu jest Jakub, więc w razie czego jest się do kogo odezwać. A może po prostu im bliżej śmierci tym szybciej do przodu. Kto wie.

W sobotę Andrea (włoski współlokator) zabrał mnie na plażę. Henning (niemiecki współlokator) został w domu, bo nie do końca się jeszcze wyleczył z jakiejś francy. Oceniłem go milcząco, bo sam nie wygrzebałem się z przeziębienia, a jednak powiedziałem tak przygodzie. Miałem leciutką stresę, bo moje interakcje sam na sam z Andreą ograniczały się dotąd do kuchennego small talku, więc nie wiedziałem jak ogarniemy bitą godzinę w samochodzie (o plażę się nie martwiłem, bo zakładałem, że dołączą do nas jacyś jego znajomi), zwłaszcza, że on trochę się krępuje używać angielskiego, a ja zupełnie się nie krępuję nie używać włoskiego.

Okazało się, że stresa była zupełnie niepotrzebna. Gadaliśmy bez żadnej napinki o filmach, Włochach i pierdołach praktycznie przez całą drogę.

W jakimś miasteczku nieopodal Lukki, którego nazwy nie pamiętam, a które Andrea określił tylko jako "a place God forgot" dołączył do nas jego kolega Michele. Zgarnęliśmy go spod sex shopu - a dokładniej "sexy shopu", bo Włochom umiera krewny, gdy słowo kończy się spółgłoską - znajdującego się w małym centrum handlowym zwieńczonym szyldem "DIK". Heheszek był.

Plaża znajdowała się w kolejnym miejscu, którego nazwy nie pamiętam. Andrea uprzedzał, że nie będzie to doznanie mistyczne, bo jedziemy po prostu na najbliższą. Najbardziej zdziwiła mnie masa drewna wyrzuconego przez morze - wyglądało to trochę jak krajobraz po przejściu huraganu.


Było też dość dużo ludzi - od całkiem roznegliżowanej pani łapiącej promienie całą powierzchnią ciała po wtuloną w siebie parę w pełnym biurowym rynsztunku, włącznie ze skarpetami i butami.

Michele i Andrea podjęli próbę popływania w morzu, ale choć udało im się całkowicie zanurzyć, to natychmiast wrócili na brzeg i nie próbowali już więcej powtórzyć tego wyczynu. Ja po półgodzinie leżenia na ręczniczku znudziłem się i poszedłem na spacer w stronę Alp, dzięki czemu dowiedziałem się, że ni chuja nie rozróżniam Włochów - dwukrotnie o mało nie podszedłem do przypadkowych ludzi myśląc, że to już ci moi.

Andrea zaliczył spacer w przeciwnym kierunku i wrócił z informacją, że tam serio chyba przeszło jakieś tornado, bo w morzu leżą porzucone lodówki i inny syf. "I went into water up to waist. I can not reproduce in future" - podsumował potencjalny wpływ tych skarbów na stan wody.


Siedzieliśmy na plaży praktycznie do zachodu słońca, kiedy okazało się, że Morze Liguryjskie jest z kisielu. Ja już na tym etapie byłem lekko przemarznięty (pojechałem w szorcikach) i głodny (zjadłem tylko kanapkę, a i to na pół z Andreą). Na szczęście w międzyczasie plan kolacji na mieście z Jakubem wyewoluował w dużo dla mnie tańsze i wygodniejsze ugotowanie kolacji przez Jakuba i oglądanie Please Like Me, które mu sprzedałem kilka dni wcześniej i w które się wkręcił. Ustalenia jedzeniowe wyglądały następująco:

J: Na co masz ochotę?
W: Na homara! A serio to każde kluski są dobre. Lasagne najlepsza, ale to czasochłonne.
J: Nie lubię owoców morza, nie mogę jeść makaronu i nie mam piekarnika.

Zwierzyłem się Andrei, że nie wiem, co w takim razie będziemy jeść. "Children," podsunął uspokajająco.

Wysadziliśmy Michele pod sexy shopem i pomknęliśmy autostradą do Florencji. Pamiętam, że słuchaliśmy stacji, która puszczała tylko muzykę lat 70-tych i 80-tych, w tym znienacka Matt Bianco, co pozwoliło mi zrobić Włochowi krzywdę w mózg nazwiskiem TRZETRZELEWSKA.

Gdy w końcu dotarłem do Jakuba okazało się, że zrobił tzw. leciutką przekąskę:


Było to pyszne. Podobnie jak Please Like Me, które jest totalnym arcydziełem (i które jak się okazało trochę już zapomniałem).

Wróciłem do domu koło drugiej i zaryłem twarzą w poduszkę. Spałem jak dziecko. Obudziłem się o 11:30 i przeczytałem maila dopytującego, czy na pewno prześlę do godziny 12:00 tę korektę, do której zrobienia się zobowiązałem w piątek, i o której całkowicie zapomniałem. Tja. Nie było to super.

Na szczęście obyło się bez ofiar, ale chyba jednak pora zorganizować sobie terminarz.

Jutro przyjeżdża Pauli. Zamierzam ją zwerbować do polowania na kubek (potrzebuję dużego na herbatę, tu mają tylko jakieś naparstki) i poduszkę (mój zamiennik okazuje się śpi na czymś o gabarytach złożonej na pół chusteczki higienicznej). Ale się ucieszy!

Wednesday, April 4, 2018

Season 2

No więc znowu jestem we Florencji.

Poprzednim razem wyjeżdżając podrzuciłem w górę dwa talerzyki, które po moim powrocie roztrzaskały się z brzękiem o podłogę. Tym razem trochę gryzę szklankę, ale prawdziwą krzywdę zrobię sobie nią dopiero jak wrócę.

No, to by było na tyle jeśli chodzi o nieczytelne metafory. Przejdźmy do sedna. Po upojnym doświadczeniu, jakim był tranzyt przez Pizę stwierdziłem, że tym razem kurwa NIE i kupiłem sobie bilet bezpośrednio do Florencji. Tzn. z przesiadką w Monachium, ale w monachijskim terminalu spędziłem dosłownie 3 minuty - wlazłem do środka, wjechałem schodami na górę i wylazłem prosto do kolejnego samolotu. Ogólnie polecam. Zapłaciłem za to jakieś chore pieniądze (a do tego doszła jeszcze taksówka z lotniska), ale nie żałuję.

Na miejscu czekał zamiennik ze swoim nowym amantem, który mówił po angielsku (yay) i poszliśmy we trzech na dzielnię na wino. Było miło, ale krótko, bo byli wyczerpani lotem... a nie, przecież to ja leciałem. No właśnie. Więc WTF. Powitanie oceniam na 3+.

Tym razem niemiecki współlokator nie wyjeżdża, więc poznam go lepiej. Jest młody, zabawny i kontaktowy. Zdobył moje serce drugiego dnia informując o nowej tradycji zamawiania do domu burgerów. Bo są dobre i się opłaca. Jestem tu od 5 dni (z czego większość była Wielkanocą) i zrobiliśmy to już dwukrotnie. Możliwe, że wrócę większy i bardziej soczysty.

Byłem na spacerze odwiedzić Moje Miejsce (to, do którego na ślepo polazłem pierwszego dnia we Florencji w zeszłym roku i od razu pokochałem) i rzekę. Tym razem było trochę chłodniej, ale nadal ładnie. Bardziej kontemplacyjnie.

O tak było
Większość Wielkanocy spędziłem z Jakubem, o którym nie mogę pisać prawdy, bo ludzie go znajo, więc napiszę tylko, że nakarmił mnie resztkami i dobrze się z nim siedzi nad rzeką.

Teraz jest po Wielkanocy, więc się przeziębiłem. Na szczęście lajtowo, tylko cieknie mi z nosa, ale i tak lekka irytacja jest. Kuruję się herbatą z rumem (0,7 za 5 euro, albowiem Włochy) i American Crime Story. Jedno raczej pomaga, drugie raczej zasmuca.

Ogólnie wygląda na to, że mam od groma roboty, więc trochę wręcz mam nadzieję, że nie dostanę tego stypendium językowego. A, no tak, bo ubiegałem się o stypendium w ramach którego opłacą mi tu intensywny kurs włoskiego. W Warszawie wydawało mi się to świetnym pomysłem, ale na miejscu okazuje się że właściwie karnecik i tak mam pełen.

Trochę bardziej pogrzebałem też tym razem w przestrzeni wirtualnej i znalazłem jedynego rudego w mieście. Pogadaliśmy sobie w parku o językach i Bizancjum, więc kto wie, może kupi mi kiedyś kanapkę i pokaże jakiś fajny widoczek. Niestety chwilowo musi pomagać bratu w robocie.

Włoski współlokator dostał ode mnie kabanosy i schab dla rodziny, ale nie przywiózł z Wielkanocy żadnego żarcia w zamian, więc inwestycja nie do końca się zwróciła. Za to już dwa razy zaproponował, że ugotuje jakąś pastę, co jest bardzo obiecujące.

Mam tym razem kartę EKUZ, więc mogę wpadać pod samochody, ale mam nadzieję że nie wpadnę. Poprzednio nie miałem, ale nie wiedziałem, że jej potrzebuję, więc otaczało mnie siłowe pole ignorancji.

Spektakularnych wydarzeń na razie brak, ale kto wie, może jutro kupię papierowe ręczniki (zmyłka - kupiłem dzisiaj!)

Dziki i promyki!*

*uznałem że to takie toskańskie pożegnanie

Thursday, May 11, 2017

Drugi gość i z dzika ość

Na mój ostatni weekend przyjechała Pauli, która była we Florencji na Erazmusie dziesięć lat temu, więc ma sentyment. Nie miała za to parcia na zwiedzanie, bo wszystko to miała już obczajone, więc podczas tego turnusu było mniej Boticellego a więcej leżenia na trawie i siedzenia na dupie.

W niedzielę odhaczyliśmy słynną aptekę koło Santa Maria Novella - wiem, że jest słynna, bo Ana coś pisała zanim wyjechałem, że Gillian Anderson kupowała w niej rzeczy w "Hannibalu". Pauli też chciała coś kupić. Ba, nawet ja chciałem, ale miałem całkowicie zapchany nos, więc wybieranie pachnideł było trochę utrudnione.

Apteka jest śliczna, ale nie udało mi się w niej zrobić żadnego ładnego zdjęcia. Pauli też jest śliczna, ale patrz wyżej. Ogólnie materiałów fotograficznych będzie już raczej mało, a na dodatek wszystkie już wcześniej publikowane na fejsie - jakoś na koniec opuścił mnie zapał fotoreporterski.

Po aptece poszliśmy zjeść w przypadkowej knajpie (bo kończyła się pora lunchu), a potem kupiliśmy malutkie buteleczki prosecco i zalegliśmy na trawie nad rzeką. Było słonecznie i sielsko. Dobrze wspominam ten moment.

Po rzece poszliśmy zobaczyć stary wydział Pauli (straszny syf), po czym wróciliśmy się na południową stronę i wspięliśmy do Belwederu, bo chciałem spełnić swoje marzenie i zjeść kolację o zachodzie słońca w knajpie Książecy Taras na Alei Machiavellego, którą upatrzyłem sobie na samym początku pobytu.

 Squat czy uniwersytet?

Pauli zriserczowała, że mają tam jakąś dziwną fuzję toskańsko-sycilijską, więc przyklasnęła. Knajpa była puściuteńka, mieliśmy cały taras dla siebie, dwie panie z obsługi były przemiłe (podejrzewam, że głównie dlatego, że Pauli płynnie napierdalała po włosku). Wino dobre, jedzenie dobre, widok piękny, tylko komary trochę jebały. Pamiętam lekki błogostan ale też wrażenie domknięcia. Był to fajny akcent na koniec.


Po kolejnych 40-50 minutach doczłapaliśmy się do domu, pogadaliśmy chwilę z niemieckim współlokatorem, który koło 23:00 wrócił do domu z wesela w Bretanii, i poleźliśmy spać, bo nazajutrz Andrea miał nas zabrać na ŚWIĘTO DZIKA do jakiejś wioski pod Florencją.

Nad ranem okazało się, że jest też Marco, czyli chłopak Andrei, który mieszka w Perugii i czasem do niego przyjeżdża. Marco widziałem już kilkakrotnie i sprawiał wrażenie miłego niemowy. Uśmiechał się, a czasem też chichotał z moich żartów do Andrei, co kazało mi podejrzewać, że zna angielski - ale nie odezwał się do mnie praktycznie słowem. Aż tu nagle ostatniego dnia okazało się, że mówi i - co więcej - że jest uroczy, bystry i zabawny. Mam dwie teorie: albo w końcu po miesiącu przestał się wstydzić mówić po angielsku, albo rozruszała go Pauli swobodnie mieszająca angielski z włoskim. Tak czy owak - miłe zaskoczenie.

Na dzika pojechaliśmy w dwa samochody - w jednym my i Andrea, w drugim Marco i jego trójka znajomych: jakaś para, oraz laska urodzona w Kolumbii, ale mieszkająca od ósmego roku życia we Włoszech, która jak miałem wrażenie postanowiła, że będzie najbardziej włoską metyską na świecie. Ekspresją przebijała każdego i zachowywała się, jakby wszystko, co słyszała lub widziała było najzajebistszą i najśmieszniejszą rzeczą EVER. Na początku pomyślałem sobie: "Ojej, jaka fajna, pozytywna osoba" ale po kilku godzinach zacząłem ukradkiem podpatrywać, gdzie ma skitrany koks i akumulatory, bo nie odpuszczała ani na chwilę. Cały ten dzień był dla niej jednym długim szlochem ze śmiechu.

Święto dzika odbywało się w jakimś domu kultury oraz w stojącym koło niego blaszanym baraku. My ostatecznie wylądowaliśmy w baraku. Było gwarnie, wesoło i bardzo smacznie. Dużo wina, dużo mięsa, dużo śródziemnomorskiego szwargotu. Tylko pogoda polska, bo padał delikatny deszcz. Zresztą w ogóle toskańskie wzgórza w takiej mżawce wyglądają totalnie jak jakieś Bieszczady, aż mnie ukłuła lekko pod żebrem nostalgia.

Siedziałem między Pauli a parą - Valentiną i Emilio - która kiepsko mówiła po angielsku. Naprzeciwko mnie siedziała kolejna para - Senio i Sandro - z których jeden mówił dobrze, ale był przy okazji człowiekiem, którego na początku miesiąca opisałem Andrei jako "uciekiniera z berlińskiego loszku", co ten postanowił mu przekazać, więc musiałem przez chwilę świecić oczami (na szczęście uznał to za komplement). W zasięgu wzroku była też laska przypominająca mi Elizabeth Banks, która w którymś momencie nagle wypluła mały dziczy kieł - twierdziła, że był w jej kiełbasce, ale nadal nie mam pewności, czy nie była po prostu dzikołakiem.

Dzikołaka na zdjęciu niestety nie uchwyciłem

Po żarciu nagle wynikła sesja zdjęciowa do jakiegoś projektu kolegi Andrei. Inscenizowana scena wypadku samochodowego, podczas której każdy siedzi w swoim telefonie. Andrea mówił, że był modelem do innego zdjęcia do tego samego projektu, na którym jakaś laska robi mu loda, a on przegląda coś na komórce. Tak więc przekaz oryginalny i głęboki jak skurwysyn, ale i tak zabawnie się to oglądało.


Po sesji podjechaliśmy na imprezę pod gołym niebem zorganizowaną przez jakiś kolektyw, który przejął opuszczoną posiadłość z polami uprawnymi itp. i teraz robią tam oliwę, mydła i inne tego typu rzeczy, oganiając się od gminy, która próbuje im to z powrotem wyrwać. Mokra łąka, wielki namiot z domową pizzą i podłym winem, laski w hipisowskich giezłąch, anarchiści z tatuażami na szyi, starcy, dzieci, srające psy, i irlandzki folk na żywo. Nagła zmiana kontekstu.

Na koniec zaś wylądowaliśmy w kolejnej pipidówie na pierwszomajowym festynie z muzyką na żywo. Ściemniało się już i byłem trochę zmęczony, ale był to mój ostatni dzień we Włoszech, więc postanowiłem wycisnąć ile się da. Muzyka była dość straszna, ale miasteczko nawet ładne. W którymś momencie zobaczyłem, że są też jakieś stragany, więc poszedłem sprawdzić, co sprzedają - nadal musiałem kupić matce oliwę. Niestety zapomniałem, że jestem pod Florencją: osiem stoisk i same skórzane torebki i biżuteria. Jednak festyn festynowi nierówny.

Koło północy zarządzono wreszcie odwrót i pojechaliśmy do domu. Dobijały mi się delikatnie do głowy jakieś podsumowawcze refleksje, ale nic się ostatecznie nie skonkretyzowało. Zresztą nadal mam wrażenie, że całe to doświadczenie nie do końca we mnie okrzepło. Ale może tak już zostanie? Może nie wszystko musi wyryć się w granicie i niektóre motywy zostają akwarelami.

Sunday, April 23, 2017

Ten drugi o zwiedzaniu

Gdy ostatni raz widzieliśmy naszych bohaterów kładli się spać po dniu intensywnego chodzenia. Następnego dnia wstali pochodzić jeszcze trochę.

Zaczęliśmy od Uffizi, czyli najsłynniejszego chyba muzeum we Florencji, w którym trzymają te wszystkie znane obrazy. Staliśmy w kolejce po bilety niecałą godzinę, co było chyba bardzo dobrym wynikiem. W międzyczasie podchodzili do nas ludzie w przeróżnych mundurach oferując lepszy sposób na wejście, albo wręcz darmowe bilety, ale NIE DALIŚMY SIĘ NACIĄĆ, bo w niejednym piecu zapiekaliśmy Janka Muzykanta, czy kogoś, nigdy nie pamiętam kogo zabili w tym piecu.

Uffuzu (literówka, ale śmieszna, więc niech zostanie) znajduje się w byłym ratuszu Medyceuszy. Malarstwo kurewsko mnie nudzi, więc najbardziej podobały mi się galeryjki, z których wchodziło się do kolejnych sal i do których dla urozmaicenia powpychali trochę rzeźb. Miały przezajebisty sufit:


Tyle że te galeryjki są strasznie długie, więc po kilkunastu takich segmentach masz przeładowanie sensoryczne i przestajesz zwracać uwagę. Przebicie się przez całą kolekcję, i to w dość szybkim tempie, zajęło nam ponad dwie godziny. O sztuce mogę powiedzieć tyle, że najbardziej przypadł mi do gustu Caravaggio i że naprawdę nie jestem dobrym odbiorcą malarstwa. Takie samo wrażenie zrobiłyby na mnie te obrazki, gdybym je obejrzał w Internecie.

Dość fajny był za to widok z okien tej wyższej galeryjki:


Ten most na wprost to wspomniany poprzednio Ponte Vecchio, natomiast po prawej stronie widać wychodzący z budynku korytarzyk, który prowadzi następnie nad mostem na drugą stronę rzeki. Łączy on były ratusz - a obecne muzeum - z pałacem rodu Medyceuszy. Zbudowali go sobie, żeby nie musieć w drodze do pracy obcować z plebsem. Obecnie znajduje się w nim kolejne kilkaset obrazów, ale można go zwiedzić tylko w ramach wycieczki grupowej kosztującej jakieś 60 euro, więc jednak odpuściłem (mimo że był dla mnie najciekawszy z całego tego barachła). 

Zgodnie z umową po sztuce poszliśmy coś zjeść, bo była akurat 14, czyli okolice końcówki ichniego lunchu. Jedzenie jest rzeczą, która we Włoszech przeszkadza mi najbardziej. Tzn. nie tyle samo jedzenie, co ściśle ustalone pory jego wchłaniania. Najpierw masz śniadanie, które oni jedzą NA SŁODKO, czyli też bez sensu, potem koło 13 lunch, a potem do 20 NIC. Jakieś przekąski we własnym zakresie. Po czym na wieczór wielkie wpierdalanie. Ja jestem przyzwyczajony do jedzenia koło 15-16 a tu, jeśli sobie nie kupię jakiegoś gotowca w sklepie, nie ma o tym mowy, bo wszystkie knajpy są zamknięte. Tzn. na starówce są otwarte, bo turyści - czyli NORMALNI LUDZIE - chcą jeść o ludzkich porach, ale za to jest drogo i do tego pół godziny piechotą w jedną stronę, więc bez sensu.

No ale akurat była odpowiednia pora, więc poszliśmy do knajpy na Plac Ducha Świętego - ten na którym piłem wieczorem z Panem Pociągiem - i tym razem udało mi się zamówić kluski z dzikiem. Były spoko, ale bez przesady.

Po jedzeniu druga część planu - ogrody Boboli, za wejście do których też trzeba zapłacić. Z perspektywy czasu widzę, że to wymusiłem trochę ja, bo lubię parki, no ale cóż. Były mniejsze niż myślałem, ale i tak mi się podobały. Podchodziły względnie łagodnie pod wzgórze - z południowego wschodu na północny zachód (albo na odwrót, nie pamiętam) można iść piękną aleją i podziwiać symetrię i perspektywę, albo kluczyć bocznymi haszczai. Wybraliśmy opcję drugą. Wyższy kraniec kończy się dużym dziedzińcem na tyłach Pałacu Pittich - ale możliwe, że najwyższej jego kondygnacji. W sensie że dziedziniec frontowy znajduje się ze dwa piętra niżej. Przynajmniej tak to wyglądało od strony Boboli. Za dziedzińcem zaś zaczyna się zielona skarpa, na której możesz się wylegiwać i podziwiać kolejną panoramę starej Florencji. Albo schować się pod szmatą, jak postanowiła zrobić ta pani.


Poleżeliśmy tam trochę, aż nas spiekło słońce, po czym odkryliśmy, że za skarpą można pójść jeszcze wyżej, mijając dość fajną sztukę...

To takie rdzawe w tle to panorama starówki

...a potem jeszcze wyżej, po schodkach, na małą platforemkę widokową pod Belwederem (dla odmiany u nich nie pałac, lecz twierdza obronna). Jednak dziwnym kaprysem fizyki widok z tej najwyższej platformy był gorszy niż ze skarpy. Żadnych zdjęć panoramicznych nie mam, bo na moim telefoniku wychodzą naprawdę chujowo, więc je  skasowałem. Soras. Zamiast tego porost wyglądający jak drzewo:


Wyszliśmy dość wypruci z sił na tyłach Belwederu, po czym ruszyliśmy w dół... tak jest, kolejną rynną śmierci bez chodników ale za to z samochodami. Pokonałem tę trasę samotnie już wcześniej, gdy obszedłem całe Boboli OD ZEWNĄTRZ, więc znałem skrót którym trafiliśmy na moja ulubioną ulicę - Aleje Machiavellego. Polka chyba ją doceniła, bo z 5 razy usłyszałem "Jezu jak tu zielono", ale w połowie musieliśmy zrobić kolejną przerwę, bo nogi odmawiały nam już posłuszeństwa. Po powrocie do względnego centrum kupiliśmy dwa wina i ruszyliśmy do domu, do którego dotarliśmy - z dwoma kolejnymi przystankami wymuszonymi tylko i wyłącznie tym, jak bardzo napierdalały nas nogi - pod wieczór. Padliśmy na wyro/materac i właściwie już z niego nie wstaliśmy. Polka wręcz zasnęła.

A następnego dnia rozpłynęła się jak sen jaki złoty, bo miała pociąg o jakiejś piątej, czy równie nieludzkiej godzinie. A ja przez kolejne dwa dni ruszałem się z mieszkania tylko do sklepu, aż w końcu  zeszły mi ze stóp pęcherze.

Saturday, April 22, 2017

Ten o zwiedzaniu

Tydzień temu przyjechała w odwiedziny Polka. Polka wygląda tak:


Przyjechała późną nocą w sobotę, a wyjechała skoro świt we wtorek, więc mieliśmy na Florencję wielkanocną niedzielę i poniedziałek. Polka stwierdziła, że chce zobaczyć WSZYSTKO, więc zrobiliśmy przez te dwa dni ok. 45 kilometrów. Było hardkorowo, ale też bardzo fajnie.

Plan był taki, że pierwszego dnia pokazuję miejsca, które sam odkryłem, a drugiego idziemy ZWIEDZAĆ (muzea i tego typu pierdy). Zaczęliśmy od mojego ulubionego punktu widokowego, a potem zaciągnąłem Polkę do tajnego oliwnego gaju, do którego jak się okazało idzie się jednak dość długo. Za pierwszym razem, gdy tam byłem, jedne skrzydło wrót bramy do Edenu było uchylone. Tym razem oba były zamknięte, dzięki czemu dowiedziałem się, że na tym poprzednio uchylonym jest napisane, że ogród jest czynny od 15 do 19. Nie wiem, kto to kurwa wymyślił, ale tak. Była 12:30.

Ruszyliśmy więc z powrotem jedną z wielu uliczek, które stały się dla mnie wizytówką Florencji - zero chodnika i po obu stronach mury prywatnych ogrodów. Nie zdziwiłbym się, gdyby kiedyś spuścili za mną wielki głaz a la Indiana Jones, bo mniej więcej tak się czujesz idąc taką rynną. Właściwie nawet nie trzeba głazu - wystarczy odpowiednio szeroki samochód. Pług?

Miasto było bardzo słoneczne i całkowicie opuszczone. Jakby siekli bronią biologiczną. Tym większy więc był nasz szok, gdy dotarliśmy w końcu na starówkę i okazało się, że przez plac przed Duomo prawie nie można przejść, bo jest tak naćkany ludźmi. Od początku mojego pobytu tutaj nie widziałem tylu turystów. Było to serio przytłaczające, więc uciekliśmy nad rzekę poleżeć chwilę na trawie, po drodze kupując sobie coś do jedzenia w małej dziupli - ja wziąłem na spróbowanie arancino, czyli kulkę... czegoś, chyba gotowanego ryżu, którym oblepiono mięsno-groszkowe nadzienie, a nastepnie całość obtoczono w bułce tartej i wrzucono do głębokiego tłuszczu. Tłuste jak skurwysyn, ale naprawdę spoko. Polka wzięła polentę, bo tylko to mieli wegetariańskiego. Kto sieje cośtam ten kiepsko je.

Zjedliśmy to sobie nad rzeczką, poleżeliśmy w słońcu, a potem ruszyliśmy na drugi brzeg i wspięliśmy się na Piazzale Michelangelo, czyli główny miejski punkt widokowy, z którego tabuny rodzaju ludzkiego robią sobie selfiki z panoramą miasta. Tam Polka kupiła nam małą Colę za 3 euro i odkryła, że można wejść jeszcze wyżej. A potem jeszcze wyżej, po jakichś schodach, przez mały cmentarz i na taras widokowy pod jakimś kościółkiem, skąd widać już naprawdę wszystko - ale tam dociera o wiele mniej turystów.

To kolejny motyw przewodni Florencji - prawie zawsze da się wejść JESZCZE WYŻEJ, i tam będzie mniej turystów.

Zeszliśmy stamtąd kolejną rynną typu mury mury nie dla ciebie nasze ogrody łachmaniarzu i zrobiliśmy - mimochodem - slalom po rzece. Przechodziliśmy jednym mostem na jedną stronę, a kolejnym na drugą, odhaczając w ten sposób łącznie cztery (pięć jeśli liczyć ten pierwszy). Największym hardkorem był Ponte Vecchio, czyli ten turystyczny, zabudowany, który jest w gruncie rzeczy jednym długim pasażem jubilerskim. Prawie nie dało się po nim przejść, tyle było gawiedzi, więc potem szerokim łukiem omijaliśmy ten punkt.

Znaleźliśmy dwie fajne uliczki, po jednej na każdym brzegu - fajne nie tyle architekturą, co sklepami. Przykład witryny z ulicy dizajnerskiej:


Przykład witryny z ulicy odzieżowej:


Niestety nie pamiętam, jak się nazywają. Jedna dei czegoś na F, druga - cholera wie.

Mieliśmy jeszcze plan spróbować odhaczyć tajemny gaj na do widzenia, ale okazało się, że nie zdążymy, więc doczłapaliśmy się do domu, trochę odsapnęliśmy i poszliśmy na kolację do lokalnej knajpy, w której bariera językowa zrobiła mi kolejną krzywdę. Uznałem, że burro to dzik (że niby boar), który jest florencką specjalnością, więc zamówiłem kluski z dzikiem i szałwią. Burro to masło. Strasznie smutny puzon. Polka wzięła sobie wymarzone gnocchi i chyba była zadowolona, więc chociaż tyle.

Strasznie długie to wyszło, więc dzień drugi - Uffizi i Boboli - zostawię może na jutro.

Thursday, April 20, 2017

Punchlines

Dziś poszedłem na spacer w stronę dziwnej konstrukcji, która okazała się być bardzo brzydkim nowoczesnym kościołem. W okolicy były tylko tory kolejowe, wylotówka i jakieś nieciekawe przedmieściowate budynki, więc spojrzawszy na mapę zajrzałem jeszcze do pobliskiego czegoś o nazwie Coverciano. Które okazało się być równie brzydką sypialnią. Ogólnie w tamtą stronę nie ma co chodzić. Jedyna cecha wyróżniająca - w chuj placów zabaw, więc najwyraźniej tam Florencja trzyma swoje dzieci.

W drodze powrotnej zjadłem bardzo niedobre lody (nie wiedziałem, że da się zjebać pistacjowe, a tu proszę) i teraz strasznie boli mnie żołądek. Próbowałem sobie zrobić kompres z jednego z piętnastu termoforów Chochlika (i chyba jedynego, który został w mieszkaniu), ale okazało się że przecieka.

Jak widać dzisiejszy dzień nie należy do super udanych. Dlatego zamiast obrazków będzie krótka przypowieść o włoskim współlokatorze. Jak pisałem - nie idzie mu jakoś super z angielskim. Rozumie dość dużo, choć często trzeba powtarzać słowa, ale jak samemu coś mówi, to zawiesza się prawie na każdym. Okazuje się jednak, że ma niezłe poczucie humoru, które udaje mu się czasem rozpiąć nawet na równoważnikach zdań:

Wojtek: Wait, you're still up? What the hell, man, it's almost 4am. Don't you have work in the morning?
Andrea: Vampire. You virgin?

Wojtek: You brought back horrible weather. It was cold when you were leaving, then we had lovely weather over Easter, and now you're back and it's cold again.
Andrea: Science.

Wojtek: <tu niestety nie pamiętam konkretów, bo byłem trochę pijany, ale perorowałem do niemieckiego współlokatora, po czym nagle przerzuciłem się na włoskiego>
Andrea: Hey, hey, don't shoot the mascot!

Więc miewa momenty.

Wczoraj mieliśmy wieczór trójstronnej kuchennej integracji przy winie i jedzeniu. Było dość zabawnie. I już wiem, które tanie czerwone jest dobre - Bolgheri.

Niestety nadal wolę białe.

Saturday, April 15, 2017

Godziny wieczorne

Przyjechał z wizytą służbową dość odległy znajomy, nazwijmy go Panem Pociągiem, więc poszliśmy wieczorem na miasto. Gadałem z nim wcześniej 1-na-1 z tego co pamiętam raz, pijany, przez jakieś 20 minut, więc nie do końca wiedziałem, jak to będzie. Było na tyle spoko, że postanowiliśmy następnego dnia to powtórzyć.

Pierwszego wieczora miał mnie zabrać na pizzę - i zabrał, ale do takiej dziupli z której bierze się głównie na wynos, więc poszliśmy zjeść ją na pobliskim placyku Ducha Świętego, na który trafiłem już wcześniej, nota bene też żeby zjeść kupiony na wynos kawałek pizzy, podczas tego dnia łażenia, którego nie opisałem, bo nie obfitował. Plac jest bardzo ładny, dość mały, z drzewami, kamiennymi ławami i fontanną na środku. I cały oczywiście otoczony knajpami. Jest to chyba miejsce schadzek emo młodzieży i studentów, więc jest tam dość gwarno o każdej porze dnia i nocy.

Kolejny wieczór zaczęliśmy od knajpy, w której zjadłem bardzo nijaką ale za to dość drogą sałatkę z owocami morza, oraz naprawdę nienajlepsze, ale za to bardzo drogie żeberka (najlepsze w tym daniu były ziemniaki, więc jakby kaman). Na szczęście deser był pyszny, ale odtąd będę jednak zamawiał kluski. No właśnie, jadłem tu też kilka razy pizzę - i toskańską i neapolitańską - i naprawdę dupy mi nie urwała. Widać jestem spaczony tą heretycką, nieprawdziwą.

Po knajpie kupiliśmy butelkę wina i poszliśmy na rzekę. Nie nad, na. Okazało się, że można po takim dziwnym uskoku przejść suchą nogą na środek nurtu i klapnąć sobie tam jak zmęczony Jezus. Po jednej stronie masz spokojną wodę na wyciągnięcie ręki, po drugiej, kilka metrów dalej, nagły spadek i kaskadę. Przegadaliśmy tam całą butelkę sycąc zmysły pełnią Księżyca i nocną Florencją, aż w końcu zaczęli ją wyłączać (dosłownie - w którymś momencie zgasł cały segment świateł). Zdjęcie niestety nie za bardzo cokolwiek oddaje, więc zawezwijcie moce wyobraźni.


Na finisz wylądowaliśmy jeszcze w jakimś barze na grappie, co było bardzo, ale to bardzo złym pomysłem - nazajutrz miałem najgorszego kaca w całym swoim życiu.

Okazuje się, że nocna Florencja też jest spoko - tak, wiem, szok. Inny klimat i mnóstwo ludzi - wszystkie knajpy były zapchane po brzegi, a był środek tygodnia. Muszę się kiedyś jeszcze wybrać na wieczorny spacer po centrum.

A Pan Pociąg w maju przeprowadza się tu do pracy na czas nieokreślony, więc możliwe że będzie kolejna meta. Ma mieć kanapę, a może nawet pokój gościnny. Zamierzam masować ten kontakt.

Tuesday, April 11, 2017

Interludium w interludium

Miałem przerwę sprawozdawczą, bo wpadłem w tutejszy rytm i po prostu mało się działo. Trochę już rozumiem, dlaczego ludzie wyjeżdżają POPISAĆ - naprawdę niewiele cię rozprasza, jak nie znasz nikogo w mieście.

Wstaję koło 11, jem jakieś śniadanie, przepierdalam trochę czasu, a potem zabieram się do pracy. Jak skończę połowę albo całość (w zależności od tego, jak szybko mi idzie) dniówki scenariuszowej, idę do sklepu po obiad. Jem głównie gotowce z supermarketu Coop, który jak rozumiem jest jakąś kooperatywą, tylko na poziomie przemysłowym. Gotowce = kluski z różnymi rzeczami. Na wagę. Są przepyszne, robione codziennie i kosztują 3-4 euro.

Czasem zamiast obiadu styknie mi foccacia z dziupli na głównym placyku naszej dzielnicy. Różnie bywa.

Raz na kilka dni idę pozwiedzać, co zabiera mi zwykle ok. 4 godziny, bo wszędzie łażę na piechotę, a jednak nie mieszkam w centrum. Po tych spacerach mam zwykle materiał na wpis - tak jak wczoraj - ale nie zawsze, bo przykładowo poprzednio poszedłem za rzekę i oprócz tego, że obszedłem OD ZEWNĄTRZ prawie całe ogrody Boboli i Belweder (żeby wejść trzeba zapłacić, a z takimi rozrywkami czekam na gości), nie znalazłem na tym spacerze prawie niczego. No dobra, ulica Machiavellego jest super, ale nie za bardzo da się ją oddać na zdjęciach.

Potem wracam do domu i kończę scenariusz albo zabieram się za coś kolejnego. Na koniec gram na kompie (wyszły rozszerzenia do EU4 i Hearthstone'a, co okazało się zgubne) lub oglądam seriale i idę spać. A od rana powtórka.

Absolutnie się nie nudzę, nie ciągnie mnie do żadnych kin ani tego typu atrakcji. I właściwie, o dziwo, jeszcze nie tęsknię za Warszawą. Jest mi tu dobrze, wokół jest ładnie, mam pracę, którą muszę wykonać - koniec. To trochę taka bardzo uproszczona wersja życia, bez większości zaawansowanych funkcji.

Kontakt z ludźmi odhaczają mi współlokatorzy. O Andrei już pisałem, ale dodam może jeszcze, że jest psychologiem dziecięcym zajmującym się dziećmi z różnymi zaburzeniami, oraz filmowcem-amatorem (ostatnio kręcił jakiś rodzinny kinderbal kamerą Super-8 i strasznie się tym jarał). Muszę też przyznać, że jest dość przystojny, zwłaszcza w wersji roznegliżowanej.

Nowy Niemiec ma na imię Norman i pisze doktorat o jakiejś kolei wschodnioafrykańskiej. Ale, jak się okazało, nie dlatego, że ma jazdę na pociągi, lecz dlatego że kocha dzieci i Kenię. Did not see that coming. W ramach służby cywilnej (tego, co można robić w Niemczech zamiast wojska) spędził kilka lat w Kenii opiekując się dziećmi i ucząc je niemieckiego i bardzo chciał tam wrócić, więc znalazł sobie temat doktoratu, który mu to umożliwia. Jest we Florencji na tym samym stypendium, co Chochlik, ale nie lubi jej i nigdy nie udało mu się tu aklimatyzować, więc mieszka gdzie indziej i przyjeżdża tylko wtedy, kiedy musi. Jest sympatyczny, nieinwazyjny i lubi gotować (zrobił już raz fantastyczne risotto), więc kolejny trafiony strzał.

Ogólnie jest miło i spokojnie, ale cieszę się na występy gościnne warszawiaków, bo fajniej będzie tego wszystkiego podoświadczać z kimś, kto też patrzy na to świeżym okiem. Chociaż właśnie do mnie dotarło, że Pauli tu mieszkała i zna włoski. Jakub tak samo. Ok, czyli cały ratunek w Świąto.

Żeby nie było zupełnie bez multimediów - na koniec Kosowianin pukający do nieba bram: