Tuesday, April 24, 2018

Whirlwind Tour

Mam w tym sezonie jakoś mniej pary do pisania tutaj. Może dlatego, że nie jest to wszystko już nowe, więc mam mniej SPOSTRZEŻEŃ. A może coś innego. Nie wiem.

Anyway, był jeden dzień godny odnotowania - dostałem rano od Andrei dwie Karty Florenckie ważne do końca dnia. Kupili je jego znajomi, którzy wyjechali przed czasem, więc zostały bezpańskie. Karta Florencka to takie coś, co kosztuje 72 euro i daje ci darmowy - oraz priorytetowy -  wstęp do 72 obiektów turystycznych we Florencji przez 72 godzin od momentu aktywacji (widzicie już, gdzie się napracował marketing?). Są w tym muzea, ale także różne wille - także te medycejskie poza Florencją, parki i kościoły. Więc nawet jeśli - jak mnie - sztuka niekoniecznie cię grzeje, aż żal byłoby nie skorzystać.

Zwerbowałem Kubę i ruszyliśmy. Zaczęliśmy o 14, albowiem budzę się późno, a większość zamykała się o 18:30, więc tempo mieliśmy dość hardkorowe. Na dodatek w trakcie okazało się, że Kuba musi wracać do roboty tłumaczyć Excela, co wycięło nam kolejne kilkadziesiąt minut.

Mój plan zakładał głównie Belweder (bo to chyba najwyżej położone miejsce w mieście, więc panorama), Willę Bardini (która miała duży ogród, a ja lubię ogrody) i pałace - Pittich i w miarę możliwości Stary. Jednak z powodu ograniczeń czasowych, a także dlatego że do willi było POD GÓRKĘ Kuba uznał, że lepiej pojechać tam takim samochodowym Veturilo na minuty, a najbliższy jest pod synagogą, więc możemy machnąć też synagogę. Przyklasnąłem, bo przez cały ten czas miałem wizję, że te karty są jednak spersonalizowane i jak spróbujemy na nie wejść, to opadną kraty, rozlegną się syreny i zostaniemy aresztowani. A uznałem, że mniejszy przypał w synagodze poza centrum niż w wielkim turystycznym pałacu.

Synagoga była dość imponująca i prawie całkowicie pusta. Była też chyba najlepiej strzeżonym obiektem we Florencji.- kraty, bramy, grodzie, wszystko. A i tak przekręt z kartą wyszedł, więc wszystkie pałace stanęły przed nami otworem. Niestety zrobiłem tam same nieudane zdjęcia, które potem pokasowałem.

Robię jedno z moich nieudanych zdjęć
Z synagogi pojechaliśmy samochodem na drugą stronę rzeki (tak naprawdę najpierw byliśmy jeszcze w miejscach, bo Kubie uruchomiła się praca i musiał coś robić na szybko, ale to nudne). Samochód był dosłownie dwuosobowy i wielkości maselniczki. Nie miał nawet bagażnika. Jeśli ktoś miałby ochotę przejechać się maselniczką prowadzoną przez wkurwionego pracą Kubę, wystarczy wsiąść do opony traktoru i popodskakiwać sobie w niej aż zrobi ci się trochę niedobrze.

Belweder okazał sie zamknięty, bo go remontują. Grr. Za to ogród willi Bardini był naprawdę ładny - i był wysoko, więc mogłem pooglądać sobie widoczki. Na samą willę trochę szkoda mi było czasu, więc ruszyliśmy ogrodem Boboli - tu wstęp też płatny, więc kolejna forsa zaoszczędzona - do Pałacu Pittich.

Widoczek z ogrodu Willi Bardini
Pałac Pittich jest gigantycznym tworem zawierającym w sobie z 7 róznych segmentów muzealnych. Mnie najbardziej z całego tego barachła zaintrygowało "muzeum kostiumów" - więc poszliśmy tam. Było spoko. Tu akurat zrobiłem dużo zdjęć, których nigdzie nie wrzucałem, więc będą kiece.

Kieca!
Też niekieca!
Niekieca!
No dobra, właściwie jednak tylko jedna.

Na tym etapie czas się skończył, więc zadowoleni z siebie poszliśmy coś szybko zjeść, a potem on do kina na horror, a ja do domu. Palac Stary będzie musiał zaczekać.

Galerianki feat. Bohater Pierwszego Planu
 Ogólnie polecam rzeczy za darmo. To jedne z moich ulubionych rzeczy.

Thursday, April 19, 2018

The one with Pauli, part 2

Ostatniego pełnego dnia pobytu Pauliny zabrałem ją do EUI, czyli tego akademickiego kompleksu w willach na wzgórzach okalających Florencję. Mogłem to zrobić, bo zamiennik wyrobił mi kawałek plastiku potwierdzający, że jesteśmy w stabilnym związku. Mama będzie taka dumna.

Wille są spoko, ale Pauli ma krótkie nóżki, a trzeba było do nich chwilę człapać, więc nie byłem pewien na ile ją to jara. Na szczęście udało mi się przeforsować koncepcję przejścia z Tej Pierwszej na sąsiednie wzgórze do Mojej Ulubionej, z gigantycznym ogrodem i rzeczami. Tam złapał nas lekki deszczyk, który przesiedzieliśmy na wewnętrznym dziedzińcu przysłuchując się rozmowom doktorantów. Nie mówili nic ciekawego.

Nie mam niestety żadnych zdjęć, bo najwyraźniej wszystkie uznałem za zbyt brzydkie.

Wróciliśmy spacerem - na szczęście już z góry - do Florencji i postanowiliśmy, że tym razem uda nam się zjeść obiad na mieście, jak ludzie, ale największe szanse mamy to zrobić u siebie na dzielni, bo czas gonił. Znaleźliśmy lokalną knajpę, w której zjedliśmy naprawdę dobre kluski i całkiem niezłe krokieciki z dorsza, płacąc za to chore pieniądze (bodajże 46 euro na 2 osoby). Ale liczył się sukces.

Po tym wyczynie uznaliśmy, że przyda się drzemka, więc koło 14:30 wylądowaliśmy w domu. I padliśmy do 18:00. Plan na wieczór zakładał jakiś darmowy koncert i płatną kolację w domu kultury w jakiejś dziurze pod Sieną, na który zaproponował że nas zawiezie Andrea. Czyli trochę powtórka z rozrywki z zeszłego roku. Nie byłem nastawiony do tego super entuzjastycznie, bo a) byłem bardzo do tyłu z pracą, b) wiedziałem, że wrócimy późno, c) nie miałem jak urwać się wcześniej sam, bo jechaliśmy tam samochodem i d) nie znałem włoskiego, a wszyscy inni tak, więc wiedziałem że przeważnie będę się nudził.

Nawiasem mówiąc, z barierą językową jest ten myk, że męczy cię nie tylko nieznajomość ich mowy - to bym spokojnie przeżył, zamykając się we własnym świecie. Ale nie, dochodzi fakt, że czujesz się głupio, że oni próbują gadać po angielsku. I męczy cię to. Bo znaczy to, że nie możesz się wyłączyć - w każdej chwili któryś sobie przypomni, że też tu jesteś, i zacznie coś do ciebie dukać. Więc musisz angażować w interakcję tyle samo energii, ile przy normalnej rozmowie, z tym że męczysz się i nudzisz. Yay.

Anyway, ponieważ jestem Jezusem, to i tak pojechałem, bo ostatni wieczór Pauliny itepe. I bardzo dobrze się stało, że tak zrobiłem, bo ostatecznie bawiłem się naprawdę dobre. Jedzenie było spoko, koncert właściwie też, chociaż najbardziej podobało mi się plumkanie gitary i człowiek, który na niej plumkał.

Dzieje się koncert
Na miejscu była m.in. znajoma para wyglądająca jak z berlińskiego loszku, z których jeden w którymś momencie wygłosił długą prezentację na temat Buffy (tłumacząc Włochom osochodzi, że metafora koszmarów dorastania, ale też że jedno z pierwszych połączeń stand-alone'ów z plot arkiem). Poczułem się jak w ukrytej kamerze i tylko nerwowo chichotałem. Całość działa się w Vitkacu domów kultury - naprawdę odpimpowanym, choć nie do końca dostosowanym do koncertów. Biedna pani trochę grała do kotleta.

Element wystroju
W drodze powrotnej przeszliśmy przez ryneczek miasteczka, z którego pochodzi chyba Ilaria, koleżanka Andrei, która z nami tam pojechała, i która strasznie się zżymała, że akurat jest jakiś festyn i wszędzie tylko stoiska z żarciem, a to naprawdę nie jest brzydkie miasto. Niemniej gdyby nie festyn, nie natrafilibyśmy na ten oto skarb:

Świeżonka?

Niestety już zamknięte. Powrót samochodem był długi, śpiący i spokojny. Zasnąłem najedzon, umęczon i ogólnie rzecz biorac bardzo zadowolon.

Saturday, April 14, 2018

The one with Pauli, part 1

Dziś wyjechała Pauli. Henning wyszedł wczesnym popołudniem i nadal nie wrócił. Andrea kilka godzin później wyjechał na weekend do Rzymu. Zostałem sam na gospodarstwie. Jest cicho, pusto i... no, co tu dużo mówić - bosko. Jutro zatęsknię, ale dziś łażę w dresach, puszczam głośno bąki i jem ciasto palcami.

No i w końcu mogę coś tu napisać.

Pauli przyjechała we wtorek. Pogoda popsuła się z okazji jej przyjazdu niemal z dnia na dzień i codziennie padał deszcz. Nie jakiś straszny, ale jednak w którymś momencie kupiliśmy od ulicznego pana parasolkę. Już się rozpada. Solidne chińskie rzemiosło.

(Właściwie to nie wiem, czy chińskie i trochę teraz mi głupio że taki tani pojazd zastosowałem, ale nie na tyle głupio żeby pójść sprawdzić, jakiej jest produkcji.)

Pomimo deszczu dużo chodziliśmy próbując - z różnym skutkiem - dopasować się do rytmu spożywczego Włochów. Te ich pory jedzenia knajpianego są naprawdę bez sensu. Zaliczyliśmy jedno całkowite odbicie się od zamkniętej kuchni, jedną dziuplę z pizzą na kawałki, jedną osiedlową knajpę dla localsów, w której udało nam się naprawdę nieźle zjeść (ja jadłem 'czarnego kutasa'*, który był faktycznie jakąś kiełbasą, która była faktycznie makaronem z tą kiełbasą w formie rozdrobnionej, więc mocno na wyrost ten kutas, ale przynajmniej mogli go umieścić w menu i poklepać się po plecach), dwa aperitivo - jedno naprawdę super, polecone przez Jakuba i drugie nie do końca super, ale i tak sycące - i knajpę w centrum otwartą w normalniejszych godzinach, bo turyści. W tej ostatniej obsługiwał nas staruszek, który pod koniec posiłku zatrzymał się przy nas, posłuchał chwilę naszego gaworzenia i płynną, prawie bezakcentową polszczyzną powiedział, że było mówić, że jesteśmy z Polski od początku, bo on bardzo lubi ten język ale nie ma okazji się nim posługiwać. Okazało się, że jego żona była Polką. Zmarła 4 lat temu i od tego czasu nie używa polskiego, a tęskni. Powiedział też, że na kolacje do tej knajpy przychodzi grupa 13 florenckich gdańszczan. Było to wszystko zupełnie niespodziewane i wzruszające. I odrobinę satysfakcjonujące z uwagi na siedzących obok Amerykanów, których to nagłe zupełnie niewłoskie szwargotanie wprawiło w lekkie osłupienie.

Jedliśmy też naprawdę super lody polecone przez Jakuba - mnie powaliły zwłaszcza takie z zieloną nutellą z pistacji. Zresztą ogólnie dość dużo czasu spędzaliśmy we trójkę, bo ta jego praca to jest jakiś kiepski żart i ciągle był wolny. Niestety potwierdził ostatnio, że to czyta, więc diagnoza tej śnieżynki pozostanie za paywallem.

Wieczorami piliśmy z Pauli drinki z podłego rumu i oglądaliśmy Drag Race. Przedostatniego dnia skończyła nam się Cola, więc uzupełniliśmy je sokiem wyciśniętym z pomarańczy, co zaowocowało najbrzydszą chyba cieczą, jaką kiedykolwiek piłem dla przyjemności. Błotnisty ściek rypał jednak równie dobrze jak najszlachetniejsze trunki, więc kto by się przejmował.

Zamknij oczy i myśl o Sailor Jerry
Były głupawki, ale zapamiętałem tylko frazę "płochliwy jak papież", a nie mam zielonego pojęcia, do czego się odnosiła. Poza tym fajne ciepłe kapcie ludzi, którzy znają się już jednak dość dobrze i wystarczy pół słowa albo przeciągnięta odpowiednio pauza, żeby pointa dopowiedziała się sama. Przykład; całkiem pusta droga przez park w naprawdę dość oszałamiająco pięknej okolicy. Zero zmartwień, zero problemów, same pozytywne bodźce. W oddali na drogę wjeżdża samochód, więc musimy minimalnie zejść na bok, który to fakt Pauli wita rzetelnie sfrustrowanym "Nie no, kurwa, pewnie." Nie komentuję. Odczekuję chwilkę, aż dysonans dotrze. Dociera niezawodnie i mamy pół minuty chichrania.

Ciąg dalszy później, teraz pora na Legion.

* że black cock, tak?

Monday, April 9, 2018

Tymczasę na plażę

Muszę powiedzieć (napisać), że czas płynie tu zaskakująco szybko. Za mną dziesięć dni, a kurde nie czuję. Może dlatego, że mam dość dużo roboty. Może dlatego, że na miejscu jest Jakub, więc w razie czego jest się do kogo odezwać. A może po prostu im bliżej śmierci tym szybciej do przodu. Kto wie.

W sobotę Andrea (włoski współlokator) zabrał mnie na plażę. Henning (niemiecki współlokator) został w domu, bo nie do końca się jeszcze wyleczył z jakiejś francy. Oceniłem go milcząco, bo sam nie wygrzebałem się z przeziębienia, a jednak powiedziałem tak przygodzie. Miałem leciutką stresę, bo moje interakcje sam na sam z Andreą ograniczały się dotąd do kuchennego small talku, więc nie wiedziałem jak ogarniemy bitą godzinę w samochodzie (o plażę się nie martwiłem, bo zakładałem, że dołączą do nas jacyś jego znajomi), zwłaszcza, że on trochę się krępuje używać angielskiego, a ja zupełnie się nie krępuję nie używać włoskiego.

Okazało się, że stresa była zupełnie niepotrzebna. Gadaliśmy bez żadnej napinki o filmach, Włochach i pierdołach praktycznie przez całą drogę.

W jakimś miasteczku nieopodal Lukki, którego nazwy nie pamiętam, a które Andrea określił tylko jako "a place God forgot" dołączył do nas jego kolega Michele. Zgarnęliśmy go spod sex shopu - a dokładniej "sexy shopu", bo Włochom umiera krewny, gdy słowo kończy się spółgłoską - znajdującego się w małym centrum handlowym zwieńczonym szyldem "DIK". Heheszek był.

Plaża znajdowała się w kolejnym miejscu, którego nazwy nie pamiętam. Andrea uprzedzał, że nie będzie to doznanie mistyczne, bo jedziemy po prostu na najbliższą. Najbardziej zdziwiła mnie masa drewna wyrzuconego przez morze - wyglądało to trochę jak krajobraz po przejściu huraganu.


Było też dość dużo ludzi - od całkiem roznegliżowanej pani łapiącej promienie całą powierzchnią ciała po wtuloną w siebie parę w pełnym biurowym rynsztunku, włącznie ze skarpetami i butami.

Michele i Andrea podjęli próbę popływania w morzu, ale choć udało im się całkowicie zanurzyć, to natychmiast wrócili na brzeg i nie próbowali już więcej powtórzyć tego wyczynu. Ja po półgodzinie leżenia na ręczniczku znudziłem się i poszedłem na spacer w stronę Alp, dzięki czemu dowiedziałem się, że ni chuja nie rozróżniam Włochów - dwukrotnie o mało nie podszedłem do przypadkowych ludzi myśląc, że to już ci moi.

Andrea zaliczył spacer w przeciwnym kierunku i wrócił z informacją, że tam serio chyba przeszło jakieś tornado, bo w morzu leżą porzucone lodówki i inny syf. "I went into water up to waist. I can not reproduce in future" - podsumował potencjalny wpływ tych skarbów na stan wody.


Siedzieliśmy na plaży praktycznie do zachodu słońca, kiedy okazało się, że Morze Liguryjskie jest z kisielu. Ja już na tym etapie byłem lekko przemarznięty (pojechałem w szorcikach) i głodny (zjadłem tylko kanapkę, a i to na pół z Andreą). Na szczęście w międzyczasie plan kolacji na mieście z Jakubem wyewoluował w dużo dla mnie tańsze i wygodniejsze ugotowanie kolacji przez Jakuba i oglądanie Please Like Me, które mu sprzedałem kilka dni wcześniej i w które się wkręcił. Ustalenia jedzeniowe wyglądały następująco:

J: Na co masz ochotę?
W: Na homara! A serio to każde kluski są dobre. Lasagne najlepsza, ale to czasochłonne.
J: Nie lubię owoców morza, nie mogę jeść makaronu i nie mam piekarnika.

Zwierzyłem się Andrei, że nie wiem, co w takim razie będziemy jeść. "Children," podsunął uspokajająco.

Wysadziliśmy Michele pod sexy shopem i pomknęliśmy autostradą do Florencji. Pamiętam, że słuchaliśmy stacji, która puszczała tylko muzykę lat 70-tych i 80-tych, w tym znienacka Matt Bianco, co pozwoliło mi zrobić Włochowi krzywdę w mózg nazwiskiem TRZETRZELEWSKA.

Gdy w końcu dotarłem do Jakuba okazało się, że zrobił tzw. leciutką przekąskę:


Było to pyszne. Podobnie jak Please Like Me, które jest totalnym arcydziełem (i które jak się okazało trochę już zapomniałem).

Wróciłem do domu koło drugiej i zaryłem twarzą w poduszkę. Spałem jak dziecko. Obudziłem się o 11:30 i przeczytałem maila dopytującego, czy na pewno prześlę do godziny 12:00 tę korektę, do której zrobienia się zobowiązałem w piątek, i o której całkowicie zapomniałem. Tja. Nie było to super.

Na szczęście obyło się bez ofiar, ale chyba jednak pora zorganizować sobie terminarz.

Jutro przyjeżdża Pauli. Zamierzam ją zwerbować do polowania na kubek (potrzebuję dużego na herbatę, tu mają tylko jakieś naparstki) i poduszkę (mój zamiennik okazuje się śpi na czymś o gabarytach złożonej na pół chusteczki higienicznej). Ale się ucieszy!

Wednesday, April 4, 2018

Season 2

No więc znowu jestem we Florencji.

Poprzednim razem wyjeżdżając podrzuciłem w górę dwa talerzyki, które po moim powrocie roztrzaskały się z brzękiem o podłogę. Tym razem trochę gryzę szklankę, ale prawdziwą krzywdę zrobię sobie nią dopiero jak wrócę.

No, to by było na tyle jeśli chodzi o nieczytelne metafory. Przejdźmy do sedna. Po upojnym doświadczeniu, jakim był tranzyt przez Pizę stwierdziłem, że tym razem kurwa NIE i kupiłem sobie bilet bezpośrednio do Florencji. Tzn. z przesiadką w Monachium, ale w monachijskim terminalu spędziłem dosłownie 3 minuty - wlazłem do środka, wjechałem schodami na górę i wylazłem prosto do kolejnego samolotu. Ogólnie polecam. Zapłaciłem za to jakieś chore pieniądze (a do tego doszła jeszcze taksówka z lotniska), ale nie żałuję.

Na miejscu czekał zamiennik ze swoim nowym amantem, który mówił po angielsku (yay) i poszliśmy we trzech na dzielnię na wino. Było miło, ale krótko, bo byli wyczerpani lotem... a nie, przecież to ja leciałem. No właśnie. Więc WTF. Powitanie oceniam na 3+.

Tym razem niemiecki współlokator nie wyjeżdża, więc poznam go lepiej. Jest młody, zabawny i kontaktowy. Zdobył moje serce drugiego dnia informując o nowej tradycji zamawiania do domu burgerów. Bo są dobre i się opłaca. Jestem tu od 5 dni (z czego większość była Wielkanocą) i zrobiliśmy to już dwukrotnie. Możliwe, że wrócę większy i bardziej soczysty.

Byłem na spacerze odwiedzić Moje Miejsce (to, do którego na ślepo polazłem pierwszego dnia we Florencji w zeszłym roku i od razu pokochałem) i rzekę. Tym razem było trochę chłodniej, ale nadal ładnie. Bardziej kontemplacyjnie.

O tak było
Większość Wielkanocy spędziłem z Jakubem, o którym nie mogę pisać prawdy, bo ludzie go znajo, więc napiszę tylko, że nakarmił mnie resztkami i dobrze się z nim siedzi nad rzeką.

Teraz jest po Wielkanocy, więc się przeziębiłem. Na szczęście lajtowo, tylko cieknie mi z nosa, ale i tak lekka irytacja jest. Kuruję się herbatą z rumem (0,7 za 5 euro, albowiem Włochy) i American Crime Story. Jedno raczej pomaga, drugie raczej zasmuca.

Ogólnie wygląda na to, że mam od groma roboty, więc trochę wręcz mam nadzieję, że nie dostanę tego stypendium językowego. A, no tak, bo ubiegałem się o stypendium w ramach którego opłacą mi tu intensywny kurs włoskiego. W Warszawie wydawało mi się to świetnym pomysłem, ale na miejscu okazuje się że właściwie karnecik i tak mam pełen.

Trochę bardziej pogrzebałem też tym razem w przestrzeni wirtualnej i znalazłem jedynego rudego w mieście. Pogadaliśmy sobie w parku o językach i Bizancjum, więc kto wie, może kupi mi kiedyś kanapkę i pokaże jakiś fajny widoczek. Niestety chwilowo musi pomagać bratu w robocie.

Włoski współlokator dostał ode mnie kabanosy i schab dla rodziny, ale nie przywiózł z Wielkanocy żadnego żarcia w zamian, więc inwestycja nie do końca się zwróciła. Za to już dwa razy zaproponował, że ugotuje jakąś pastę, co jest bardzo obiecujące.

Mam tym razem kartę EKUZ, więc mogę wpadać pod samochody, ale mam nadzieję że nie wpadnę. Poprzednio nie miałem, ale nie wiedziałem, że jej potrzebuję, więc otaczało mnie siłowe pole ignorancji.

Spektakularnych wydarzeń na razie brak, ale kto wie, może jutro kupię papierowe ręczniki (zmyłka - kupiłem dzisiaj!)

Dziki i promyki!*

*uznałem że to takie toskańskie pożegnanie