Muszę powiedzieć (napisać), że czas płynie tu zaskakująco szybko. Za mną dziesięć dni, a kurde nie czuję. Może dlatego, że mam dość dużo roboty. Może dlatego, że na miejscu jest Jakub, więc w razie czego jest się do kogo odezwać. A może po prostu im bliżej śmierci tym szybciej do przodu. Kto wie.
W sobotę Andrea (włoski współlokator) zabrał mnie na plażę. Henning (niemiecki współlokator) został w domu, bo nie do końca się jeszcze wyleczył z jakiejś francy. Oceniłem go milcząco, bo sam nie wygrzebałem się z przeziębienia, a jednak powiedziałem tak przygodzie. Miałem leciutką stresę, bo moje interakcje sam na sam z Andreą ograniczały się dotąd do kuchennego small talku, więc nie wiedziałem jak ogarniemy bitą godzinę w samochodzie (o plażę się nie martwiłem, bo zakładałem, że dołączą do nas jacyś jego znajomi), zwłaszcza, że on trochę się krępuje używać angielskiego, a ja zupełnie się nie krępuję nie używać włoskiego.
Okazało się, że stresa była zupełnie niepotrzebna. Gadaliśmy bez żadnej napinki o filmach, Włochach i pierdołach praktycznie przez całą drogę.
W jakimś miasteczku nieopodal Lukki, którego nazwy nie pamiętam, a które Andrea określił tylko jako "a place God forgot" dołączył do nas jego kolega Michele. Zgarnęliśmy go spod sex shopu - a dokładniej "sexy shopu", bo Włochom umiera krewny, gdy słowo kończy się spółgłoską - znajdującego się w małym centrum handlowym zwieńczonym szyldem "DIK". Heheszek był.
Plaża znajdowała się w kolejnym miejscu, którego nazwy nie pamiętam. Andrea uprzedzał, że nie będzie to doznanie mistyczne, bo jedziemy po prostu na najbliższą. Najbardziej zdziwiła mnie masa drewna wyrzuconego przez morze - wyglądało to trochę jak krajobraz po przejściu huraganu.
Było też dość dużo ludzi - od całkiem roznegliżowanej pani łapiącej promienie całą powierzchnią ciała po wtuloną w siebie parę w pełnym biurowym rynsztunku, włącznie ze skarpetami i butami.
Michele i Andrea podjęli próbę popływania w morzu, ale choć udało im się całkowicie zanurzyć, to natychmiast wrócili na brzeg i nie próbowali już więcej powtórzyć tego wyczynu. Ja po półgodzinie leżenia na ręczniczku znudziłem się i poszedłem na spacer w stronę Alp, dzięki czemu dowiedziałem się, że ni chuja nie rozróżniam Włochów - dwukrotnie o mało nie podszedłem do przypadkowych ludzi myśląc, że to już ci moi.
Andrea zaliczył spacer w przeciwnym kierunku i wrócił z informacją, że tam serio chyba przeszło jakieś tornado, bo w morzu leżą porzucone lodówki i inny syf. "I went into water up to waist. I can not reproduce in future" - podsumował potencjalny wpływ tych skarbów na stan wody.
Siedzieliśmy na plaży praktycznie do zachodu słońca, kiedy okazało się, że Morze Liguryjskie jest z kisielu. Ja już na tym etapie byłem lekko przemarznięty (pojechałem w szorcikach) i głodny (zjadłem tylko kanapkę, a i to na pół z Andreą). Na szczęście w międzyczasie plan kolacji na mieście z Jakubem wyewoluował w dużo dla mnie tańsze i wygodniejsze ugotowanie kolacji przez Jakuba i oglądanie Please Like Me, które mu sprzedałem kilka dni wcześniej i w które się wkręcił. Ustalenia jedzeniowe wyglądały następująco:
J: Na co masz ochotę?
W: Na homara! A serio to każde kluski są dobre. Lasagne najlepsza, ale to czasochłonne.
J: Nie lubię owoców morza, nie mogę jeść makaronu i nie mam piekarnika.
Zwierzyłem się Andrei, że nie wiem, co w takim razie będziemy jeść. "Children," podsunął uspokajająco.
Wysadziliśmy Michele pod sexy shopem i pomknęliśmy autostradą do Florencji. Pamiętam, że słuchaliśmy stacji, która puszczała tylko muzykę lat 70-tych i 80-tych, w tym znienacka Matt Bianco, co pozwoliło mi zrobić Włochowi krzywdę w mózg nazwiskiem TRZETRZELEWSKA.
Gdy w końcu dotarłem do Jakuba okazało się, że zrobił tzw. leciutką przekąskę:
Było to pyszne. Podobnie jak Please Like Me, które jest totalnym arcydziełem (i które jak się okazało trochę już zapomniałem).
Wróciłem do domu koło drugiej i zaryłem twarzą w poduszkę. Spałem jak dziecko. Obudziłem się o 11:30 i przeczytałem maila dopytującego, czy na pewno prześlę do godziny 12:00 tę korektę, do której zrobienia się zobowiązałem w piątek, i o której całkowicie zapomniałem. Tja. Nie było to super.
Na szczęście obyło się bez ofiar, ale chyba jednak pora zorganizować sobie terminarz.
Jutro przyjeżdża Pauli. Zamierzam ją zwerbować do polowania na kubek (potrzebuję dużego na herbatę, tu mają tylko jakieś naparstki) i poduszkę (mój zamiennik okazuje się śpi na czymś o gabarytach złożonej na pół chusteczki higienicznej). Ale się ucieszy!



No comments:
Post a Comment