Thursday, April 19, 2018

The one with Pauli, part 2

Ostatniego pełnego dnia pobytu Pauliny zabrałem ją do EUI, czyli tego akademickiego kompleksu w willach na wzgórzach okalających Florencję. Mogłem to zrobić, bo zamiennik wyrobił mi kawałek plastiku potwierdzający, że jesteśmy w stabilnym związku. Mama będzie taka dumna.

Wille są spoko, ale Pauli ma krótkie nóżki, a trzeba było do nich chwilę człapać, więc nie byłem pewien na ile ją to jara. Na szczęście udało mi się przeforsować koncepcję przejścia z Tej Pierwszej na sąsiednie wzgórze do Mojej Ulubionej, z gigantycznym ogrodem i rzeczami. Tam złapał nas lekki deszczyk, który przesiedzieliśmy na wewnętrznym dziedzińcu przysłuchując się rozmowom doktorantów. Nie mówili nic ciekawego.

Nie mam niestety żadnych zdjęć, bo najwyraźniej wszystkie uznałem za zbyt brzydkie.

Wróciliśmy spacerem - na szczęście już z góry - do Florencji i postanowiliśmy, że tym razem uda nam się zjeść obiad na mieście, jak ludzie, ale największe szanse mamy to zrobić u siebie na dzielni, bo czas gonił. Znaleźliśmy lokalną knajpę, w której zjedliśmy naprawdę dobre kluski i całkiem niezłe krokieciki z dorsza, płacąc za to chore pieniądze (bodajże 46 euro na 2 osoby). Ale liczył się sukces.

Po tym wyczynie uznaliśmy, że przyda się drzemka, więc koło 14:30 wylądowaliśmy w domu. I padliśmy do 18:00. Plan na wieczór zakładał jakiś darmowy koncert i płatną kolację w domu kultury w jakiejś dziurze pod Sieną, na który zaproponował że nas zawiezie Andrea. Czyli trochę powtórka z rozrywki z zeszłego roku. Nie byłem nastawiony do tego super entuzjastycznie, bo a) byłem bardzo do tyłu z pracą, b) wiedziałem, że wrócimy późno, c) nie miałem jak urwać się wcześniej sam, bo jechaliśmy tam samochodem i d) nie znałem włoskiego, a wszyscy inni tak, więc wiedziałem że przeważnie będę się nudził.

Nawiasem mówiąc, z barierą językową jest ten myk, że męczy cię nie tylko nieznajomość ich mowy - to bym spokojnie przeżył, zamykając się we własnym świecie. Ale nie, dochodzi fakt, że czujesz się głupio, że oni próbują gadać po angielsku. I męczy cię to. Bo znaczy to, że nie możesz się wyłączyć - w każdej chwili któryś sobie przypomni, że też tu jesteś, i zacznie coś do ciebie dukać. Więc musisz angażować w interakcję tyle samo energii, ile przy normalnej rozmowie, z tym że męczysz się i nudzisz. Yay.

Anyway, ponieważ jestem Jezusem, to i tak pojechałem, bo ostatni wieczór Pauliny itepe. I bardzo dobrze się stało, że tak zrobiłem, bo ostatecznie bawiłem się naprawdę dobre. Jedzenie było spoko, koncert właściwie też, chociaż najbardziej podobało mi się plumkanie gitary i człowiek, który na niej plumkał.

Dzieje się koncert
Na miejscu była m.in. znajoma para wyglądająca jak z berlińskiego loszku, z których jeden w którymś momencie wygłosił długą prezentację na temat Buffy (tłumacząc Włochom osochodzi, że metafora koszmarów dorastania, ale też że jedno z pierwszych połączeń stand-alone'ów z plot arkiem). Poczułem się jak w ukrytej kamerze i tylko nerwowo chichotałem. Całość działa się w Vitkacu domów kultury - naprawdę odpimpowanym, choć nie do końca dostosowanym do koncertów. Biedna pani trochę grała do kotleta.

Element wystroju
W drodze powrotnej przeszliśmy przez ryneczek miasteczka, z którego pochodzi chyba Ilaria, koleżanka Andrei, która z nami tam pojechała, i która strasznie się zżymała, że akurat jest jakiś festyn i wszędzie tylko stoiska z żarciem, a to naprawdę nie jest brzydkie miasto. Niemniej gdyby nie festyn, nie natrafilibyśmy na ten oto skarb:

Świeżonka?

Niestety już zamknięte. Powrót samochodem był długi, śpiący i spokojny. Zasnąłem najedzon, umęczon i ogólnie rzecz biorac bardzo zadowolon.

No comments:

Post a Comment