Wednesday, April 4, 2018

Season 2

No więc znowu jestem we Florencji.

Poprzednim razem wyjeżdżając podrzuciłem w górę dwa talerzyki, które po moim powrocie roztrzaskały się z brzękiem o podłogę. Tym razem trochę gryzę szklankę, ale prawdziwą krzywdę zrobię sobie nią dopiero jak wrócę.

No, to by było na tyle jeśli chodzi o nieczytelne metafory. Przejdźmy do sedna. Po upojnym doświadczeniu, jakim był tranzyt przez Pizę stwierdziłem, że tym razem kurwa NIE i kupiłem sobie bilet bezpośrednio do Florencji. Tzn. z przesiadką w Monachium, ale w monachijskim terminalu spędziłem dosłownie 3 minuty - wlazłem do środka, wjechałem schodami na górę i wylazłem prosto do kolejnego samolotu. Ogólnie polecam. Zapłaciłem za to jakieś chore pieniądze (a do tego doszła jeszcze taksówka z lotniska), ale nie żałuję.

Na miejscu czekał zamiennik ze swoim nowym amantem, który mówił po angielsku (yay) i poszliśmy we trzech na dzielnię na wino. Było miło, ale krótko, bo byli wyczerpani lotem... a nie, przecież to ja leciałem. No właśnie. Więc WTF. Powitanie oceniam na 3+.

Tym razem niemiecki współlokator nie wyjeżdża, więc poznam go lepiej. Jest młody, zabawny i kontaktowy. Zdobył moje serce drugiego dnia informując o nowej tradycji zamawiania do domu burgerów. Bo są dobre i się opłaca. Jestem tu od 5 dni (z czego większość była Wielkanocą) i zrobiliśmy to już dwukrotnie. Możliwe, że wrócę większy i bardziej soczysty.

Byłem na spacerze odwiedzić Moje Miejsce (to, do którego na ślepo polazłem pierwszego dnia we Florencji w zeszłym roku i od razu pokochałem) i rzekę. Tym razem było trochę chłodniej, ale nadal ładnie. Bardziej kontemplacyjnie.

O tak było
Większość Wielkanocy spędziłem z Jakubem, o którym nie mogę pisać prawdy, bo ludzie go znajo, więc napiszę tylko, że nakarmił mnie resztkami i dobrze się z nim siedzi nad rzeką.

Teraz jest po Wielkanocy, więc się przeziębiłem. Na szczęście lajtowo, tylko cieknie mi z nosa, ale i tak lekka irytacja jest. Kuruję się herbatą z rumem (0,7 za 5 euro, albowiem Włochy) i American Crime Story. Jedno raczej pomaga, drugie raczej zasmuca.

Ogólnie wygląda na to, że mam od groma roboty, więc trochę wręcz mam nadzieję, że nie dostanę tego stypendium językowego. A, no tak, bo ubiegałem się o stypendium w ramach którego opłacą mi tu intensywny kurs włoskiego. W Warszawie wydawało mi się to świetnym pomysłem, ale na miejscu okazuje się że właściwie karnecik i tak mam pełen.

Trochę bardziej pogrzebałem też tym razem w przestrzeni wirtualnej i znalazłem jedynego rudego w mieście. Pogadaliśmy sobie w parku o językach i Bizancjum, więc kto wie, może kupi mi kiedyś kanapkę i pokaże jakiś fajny widoczek. Niestety chwilowo musi pomagać bratu w robocie.

Włoski współlokator dostał ode mnie kabanosy i schab dla rodziny, ale nie przywiózł z Wielkanocy żadnego żarcia w zamian, więc inwestycja nie do końca się zwróciła. Za to już dwa razy zaproponował, że ugotuje jakąś pastę, co jest bardzo obiecujące.

Mam tym razem kartę EKUZ, więc mogę wpadać pod samochody, ale mam nadzieję że nie wpadnę. Poprzednio nie miałem, ale nie wiedziałem, że jej potrzebuję, więc otaczało mnie siłowe pole ignorancji.

Spektakularnych wydarzeń na razie brak, ale kto wie, może jutro kupię papierowe ręczniki (zmyłka - kupiłem dzisiaj!)

Dziki i promyki!*

*uznałem że to takie toskańskie pożegnanie

No comments:

Post a Comment