Thursday, May 11, 2017

Drugi gość i z dzika ość

Na mój ostatni weekend przyjechała Pauli, która była we Florencji na Erazmusie dziesięć lat temu, więc ma sentyment. Nie miała za to parcia na zwiedzanie, bo wszystko to miała już obczajone, więc podczas tego turnusu było mniej Boticellego a więcej leżenia na trawie i siedzenia na dupie.

W niedzielę odhaczyliśmy słynną aptekę koło Santa Maria Novella - wiem, że jest słynna, bo Ana coś pisała zanim wyjechałem, że Gillian Anderson kupowała w niej rzeczy w "Hannibalu". Pauli też chciała coś kupić. Ba, nawet ja chciałem, ale miałem całkowicie zapchany nos, więc wybieranie pachnideł było trochę utrudnione.

Apteka jest śliczna, ale nie udało mi się w niej zrobić żadnego ładnego zdjęcia. Pauli też jest śliczna, ale patrz wyżej. Ogólnie materiałów fotograficznych będzie już raczej mało, a na dodatek wszystkie już wcześniej publikowane na fejsie - jakoś na koniec opuścił mnie zapał fotoreporterski.

Po aptece poszliśmy zjeść w przypadkowej knajpie (bo kończyła się pora lunchu), a potem kupiliśmy malutkie buteleczki prosecco i zalegliśmy na trawie nad rzeką. Było słonecznie i sielsko. Dobrze wspominam ten moment.

Po rzece poszliśmy zobaczyć stary wydział Pauli (straszny syf), po czym wróciliśmy się na południową stronę i wspięliśmy do Belwederu, bo chciałem spełnić swoje marzenie i zjeść kolację o zachodzie słońca w knajpie Książecy Taras na Alei Machiavellego, którą upatrzyłem sobie na samym początku pobytu.

 Squat czy uniwersytet?

Pauli zriserczowała, że mają tam jakąś dziwną fuzję toskańsko-sycilijską, więc przyklasnęła. Knajpa była puściuteńka, mieliśmy cały taras dla siebie, dwie panie z obsługi były przemiłe (podejrzewam, że głównie dlatego, że Pauli płynnie napierdalała po włosku). Wino dobre, jedzenie dobre, widok piękny, tylko komary trochę jebały. Pamiętam lekki błogostan ale też wrażenie domknięcia. Był to fajny akcent na koniec.


Po kolejnych 40-50 minutach doczłapaliśmy się do domu, pogadaliśmy chwilę z niemieckim współlokatorem, który koło 23:00 wrócił do domu z wesela w Bretanii, i poleźliśmy spać, bo nazajutrz Andrea miał nas zabrać na ŚWIĘTO DZIKA do jakiejś wioski pod Florencją.

Nad ranem okazało się, że jest też Marco, czyli chłopak Andrei, który mieszka w Perugii i czasem do niego przyjeżdża. Marco widziałem już kilkakrotnie i sprawiał wrażenie miłego niemowy. Uśmiechał się, a czasem też chichotał z moich żartów do Andrei, co kazało mi podejrzewać, że zna angielski - ale nie odezwał się do mnie praktycznie słowem. Aż tu nagle ostatniego dnia okazało się, że mówi i - co więcej - że jest uroczy, bystry i zabawny. Mam dwie teorie: albo w końcu po miesiącu przestał się wstydzić mówić po angielsku, albo rozruszała go Pauli swobodnie mieszająca angielski z włoskim. Tak czy owak - miłe zaskoczenie.

Na dzika pojechaliśmy w dwa samochody - w jednym my i Andrea, w drugim Marco i jego trójka znajomych: jakaś para, oraz laska urodzona w Kolumbii, ale mieszkająca od ósmego roku życia we Włoszech, która jak miałem wrażenie postanowiła, że będzie najbardziej włoską metyską na świecie. Ekspresją przebijała każdego i zachowywała się, jakby wszystko, co słyszała lub widziała było najzajebistszą i najśmieszniejszą rzeczą EVER. Na początku pomyślałem sobie: "Ojej, jaka fajna, pozytywna osoba" ale po kilku godzinach zacząłem ukradkiem podpatrywać, gdzie ma skitrany koks i akumulatory, bo nie odpuszczała ani na chwilę. Cały ten dzień był dla niej jednym długim szlochem ze śmiechu.

Święto dzika odbywało się w jakimś domu kultury oraz w stojącym koło niego blaszanym baraku. My ostatecznie wylądowaliśmy w baraku. Było gwarnie, wesoło i bardzo smacznie. Dużo wina, dużo mięsa, dużo śródziemnomorskiego szwargotu. Tylko pogoda polska, bo padał delikatny deszcz. Zresztą w ogóle toskańskie wzgórza w takiej mżawce wyglądają totalnie jak jakieś Bieszczady, aż mnie ukłuła lekko pod żebrem nostalgia.

Siedziałem między Pauli a parą - Valentiną i Emilio - która kiepsko mówiła po angielsku. Naprzeciwko mnie siedziała kolejna para - Senio i Sandro - z których jeden mówił dobrze, ale był przy okazji człowiekiem, którego na początku miesiąca opisałem Andrei jako "uciekiniera z berlińskiego loszku", co ten postanowił mu przekazać, więc musiałem przez chwilę świecić oczami (na szczęście uznał to za komplement). W zasięgu wzroku była też laska przypominająca mi Elizabeth Banks, która w którymś momencie nagle wypluła mały dziczy kieł - twierdziła, że był w jej kiełbasce, ale nadal nie mam pewności, czy nie była po prostu dzikołakiem.

Dzikołaka na zdjęciu niestety nie uchwyciłem

Po żarciu nagle wynikła sesja zdjęciowa do jakiegoś projektu kolegi Andrei. Inscenizowana scena wypadku samochodowego, podczas której każdy siedzi w swoim telefonie. Andrea mówił, że był modelem do innego zdjęcia do tego samego projektu, na którym jakaś laska robi mu loda, a on przegląda coś na komórce. Tak więc przekaz oryginalny i głęboki jak skurwysyn, ale i tak zabawnie się to oglądało.


Po sesji podjechaliśmy na imprezę pod gołym niebem zorganizowaną przez jakiś kolektyw, który przejął opuszczoną posiadłość z polami uprawnymi itp. i teraz robią tam oliwę, mydła i inne tego typu rzeczy, oganiając się od gminy, która próbuje im to z powrotem wyrwać. Mokra łąka, wielki namiot z domową pizzą i podłym winem, laski w hipisowskich giezłąch, anarchiści z tatuażami na szyi, starcy, dzieci, srające psy, i irlandzki folk na żywo. Nagła zmiana kontekstu.

Na koniec zaś wylądowaliśmy w kolejnej pipidówie na pierwszomajowym festynie z muzyką na żywo. Ściemniało się już i byłem trochę zmęczony, ale był to mój ostatni dzień we Włoszech, więc postanowiłem wycisnąć ile się da. Muzyka była dość straszna, ale miasteczko nawet ładne. W którymś momencie zobaczyłem, że są też jakieś stragany, więc poszedłem sprawdzić, co sprzedają - nadal musiałem kupić matce oliwę. Niestety zapomniałem, że jestem pod Florencją: osiem stoisk i same skórzane torebki i biżuteria. Jednak festyn festynowi nierówny.

Koło północy zarządzono wreszcie odwrót i pojechaliśmy do domu. Dobijały mi się delikatnie do głowy jakieś podsumowawcze refleksje, ale nic się ostatecznie nie skonkretyzowało. Zresztą nadal mam wrażenie, że całe to doświadczenie nie do końca we mnie okrzepło. Ale może tak już zostanie? Może nie wszystko musi wyryć się w granicie i niektóre motywy zostają akwarelami.

Sunday, April 23, 2017

Ten drugi o zwiedzaniu

Gdy ostatni raz widzieliśmy naszych bohaterów kładli się spać po dniu intensywnego chodzenia. Następnego dnia wstali pochodzić jeszcze trochę.

Zaczęliśmy od Uffizi, czyli najsłynniejszego chyba muzeum we Florencji, w którym trzymają te wszystkie znane obrazy. Staliśmy w kolejce po bilety niecałą godzinę, co było chyba bardzo dobrym wynikiem. W międzyczasie podchodzili do nas ludzie w przeróżnych mundurach oferując lepszy sposób na wejście, albo wręcz darmowe bilety, ale NIE DALIŚMY SIĘ NACIĄĆ, bo w niejednym piecu zapiekaliśmy Janka Muzykanta, czy kogoś, nigdy nie pamiętam kogo zabili w tym piecu.

Uffuzu (literówka, ale śmieszna, więc niech zostanie) znajduje się w byłym ratuszu Medyceuszy. Malarstwo kurewsko mnie nudzi, więc najbardziej podobały mi się galeryjki, z których wchodziło się do kolejnych sal i do których dla urozmaicenia powpychali trochę rzeźb. Miały przezajebisty sufit:


Tyle że te galeryjki są strasznie długie, więc po kilkunastu takich segmentach masz przeładowanie sensoryczne i przestajesz zwracać uwagę. Przebicie się przez całą kolekcję, i to w dość szybkim tempie, zajęło nam ponad dwie godziny. O sztuce mogę powiedzieć tyle, że najbardziej przypadł mi do gustu Caravaggio i że naprawdę nie jestem dobrym odbiorcą malarstwa. Takie samo wrażenie zrobiłyby na mnie te obrazki, gdybym je obejrzał w Internecie.

Dość fajny był za to widok z okien tej wyższej galeryjki:


Ten most na wprost to wspomniany poprzednio Ponte Vecchio, natomiast po prawej stronie widać wychodzący z budynku korytarzyk, który prowadzi następnie nad mostem na drugą stronę rzeki. Łączy on były ratusz - a obecne muzeum - z pałacem rodu Medyceuszy. Zbudowali go sobie, żeby nie musieć w drodze do pracy obcować z plebsem. Obecnie znajduje się w nim kolejne kilkaset obrazów, ale można go zwiedzić tylko w ramach wycieczki grupowej kosztującej jakieś 60 euro, więc jednak odpuściłem (mimo że był dla mnie najciekawszy z całego tego barachła). 

Zgodnie z umową po sztuce poszliśmy coś zjeść, bo była akurat 14, czyli okolice końcówki ichniego lunchu. Jedzenie jest rzeczą, która we Włoszech przeszkadza mi najbardziej. Tzn. nie tyle samo jedzenie, co ściśle ustalone pory jego wchłaniania. Najpierw masz śniadanie, które oni jedzą NA SŁODKO, czyli też bez sensu, potem koło 13 lunch, a potem do 20 NIC. Jakieś przekąski we własnym zakresie. Po czym na wieczór wielkie wpierdalanie. Ja jestem przyzwyczajony do jedzenia koło 15-16 a tu, jeśli sobie nie kupię jakiegoś gotowca w sklepie, nie ma o tym mowy, bo wszystkie knajpy są zamknięte. Tzn. na starówce są otwarte, bo turyści - czyli NORMALNI LUDZIE - chcą jeść o ludzkich porach, ale za to jest drogo i do tego pół godziny piechotą w jedną stronę, więc bez sensu.

No ale akurat była odpowiednia pora, więc poszliśmy do knajpy na Plac Ducha Świętego - ten na którym piłem wieczorem z Panem Pociągiem - i tym razem udało mi się zamówić kluski z dzikiem. Były spoko, ale bez przesady.

Po jedzeniu druga część planu - ogrody Boboli, za wejście do których też trzeba zapłacić. Z perspektywy czasu widzę, że to wymusiłem trochę ja, bo lubię parki, no ale cóż. Były mniejsze niż myślałem, ale i tak mi się podobały. Podchodziły względnie łagodnie pod wzgórze - z południowego wschodu na północny zachód (albo na odwrót, nie pamiętam) można iść piękną aleją i podziwiać symetrię i perspektywę, albo kluczyć bocznymi haszczai. Wybraliśmy opcję drugą. Wyższy kraniec kończy się dużym dziedzińcem na tyłach Pałacu Pittich - ale możliwe, że najwyższej jego kondygnacji. W sensie że dziedziniec frontowy znajduje się ze dwa piętra niżej. Przynajmniej tak to wyglądało od strony Boboli. Za dziedzińcem zaś zaczyna się zielona skarpa, na której możesz się wylegiwać i podziwiać kolejną panoramę starej Florencji. Albo schować się pod szmatą, jak postanowiła zrobić ta pani.


Poleżeliśmy tam trochę, aż nas spiekło słońce, po czym odkryliśmy, że za skarpą można pójść jeszcze wyżej, mijając dość fajną sztukę...

To takie rdzawe w tle to panorama starówki

...a potem jeszcze wyżej, po schodkach, na małą platforemkę widokową pod Belwederem (dla odmiany u nich nie pałac, lecz twierdza obronna). Jednak dziwnym kaprysem fizyki widok z tej najwyższej platformy był gorszy niż ze skarpy. Żadnych zdjęć panoramicznych nie mam, bo na moim telefoniku wychodzą naprawdę chujowo, więc je  skasowałem. Soras. Zamiast tego porost wyglądający jak drzewo:


Wyszliśmy dość wypruci z sił na tyłach Belwederu, po czym ruszyliśmy w dół... tak jest, kolejną rynną śmierci bez chodników ale za to z samochodami. Pokonałem tę trasę samotnie już wcześniej, gdy obszedłem całe Boboli OD ZEWNĄTRZ, więc znałem skrót którym trafiliśmy na moja ulubioną ulicę - Aleje Machiavellego. Polka chyba ją doceniła, bo z 5 razy usłyszałem "Jezu jak tu zielono", ale w połowie musieliśmy zrobić kolejną przerwę, bo nogi odmawiały nam już posłuszeństwa. Po powrocie do względnego centrum kupiliśmy dwa wina i ruszyliśmy do domu, do którego dotarliśmy - z dwoma kolejnymi przystankami wymuszonymi tylko i wyłącznie tym, jak bardzo napierdalały nas nogi - pod wieczór. Padliśmy na wyro/materac i właściwie już z niego nie wstaliśmy. Polka wręcz zasnęła.

A następnego dnia rozpłynęła się jak sen jaki złoty, bo miała pociąg o jakiejś piątej, czy równie nieludzkiej godzinie. A ja przez kolejne dwa dni ruszałem się z mieszkania tylko do sklepu, aż w końcu  zeszły mi ze stóp pęcherze.

Saturday, April 22, 2017

Ten o zwiedzaniu

Tydzień temu przyjechała w odwiedziny Polka. Polka wygląda tak:


Przyjechała późną nocą w sobotę, a wyjechała skoro świt we wtorek, więc mieliśmy na Florencję wielkanocną niedzielę i poniedziałek. Polka stwierdziła, że chce zobaczyć WSZYSTKO, więc zrobiliśmy przez te dwa dni ok. 45 kilometrów. Było hardkorowo, ale też bardzo fajnie.

Plan był taki, że pierwszego dnia pokazuję miejsca, które sam odkryłem, a drugiego idziemy ZWIEDZAĆ (muzea i tego typu pierdy). Zaczęliśmy od mojego ulubionego punktu widokowego, a potem zaciągnąłem Polkę do tajnego oliwnego gaju, do którego jak się okazało idzie się jednak dość długo. Za pierwszym razem, gdy tam byłem, jedne skrzydło wrót bramy do Edenu było uchylone. Tym razem oba były zamknięte, dzięki czemu dowiedziałem się, że na tym poprzednio uchylonym jest napisane, że ogród jest czynny od 15 do 19. Nie wiem, kto to kurwa wymyślił, ale tak. Była 12:30.

Ruszyliśmy więc z powrotem jedną z wielu uliczek, które stały się dla mnie wizytówką Florencji - zero chodnika i po obu stronach mury prywatnych ogrodów. Nie zdziwiłbym się, gdyby kiedyś spuścili za mną wielki głaz a la Indiana Jones, bo mniej więcej tak się czujesz idąc taką rynną. Właściwie nawet nie trzeba głazu - wystarczy odpowiednio szeroki samochód. Pług?

Miasto było bardzo słoneczne i całkowicie opuszczone. Jakby siekli bronią biologiczną. Tym większy więc był nasz szok, gdy dotarliśmy w końcu na starówkę i okazało się, że przez plac przed Duomo prawie nie można przejść, bo jest tak naćkany ludźmi. Od początku mojego pobytu tutaj nie widziałem tylu turystów. Było to serio przytłaczające, więc uciekliśmy nad rzekę poleżeć chwilę na trawie, po drodze kupując sobie coś do jedzenia w małej dziupli - ja wziąłem na spróbowanie arancino, czyli kulkę... czegoś, chyba gotowanego ryżu, którym oblepiono mięsno-groszkowe nadzienie, a nastepnie całość obtoczono w bułce tartej i wrzucono do głębokiego tłuszczu. Tłuste jak skurwysyn, ale naprawdę spoko. Polka wzięła polentę, bo tylko to mieli wegetariańskiego. Kto sieje cośtam ten kiepsko je.

Zjedliśmy to sobie nad rzeczką, poleżeliśmy w słońcu, a potem ruszyliśmy na drugi brzeg i wspięliśmy się na Piazzale Michelangelo, czyli główny miejski punkt widokowy, z którego tabuny rodzaju ludzkiego robią sobie selfiki z panoramą miasta. Tam Polka kupiła nam małą Colę za 3 euro i odkryła, że można wejść jeszcze wyżej. A potem jeszcze wyżej, po jakichś schodach, przez mały cmentarz i na taras widokowy pod jakimś kościółkiem, skąd widać już naprawdę wszystko - ale tam dociera o wiele mniej turystów.

To kolejny motyw przewodni Florencji - prawie zawsze da się wejść JESZCZE WYŻEJ, i tam będzie mniej turystów.

Zeszliśmy stamtąd kolejną rynną typu mury mury nie dla ciebie nasze ogrody łachmaniarzu i zrobiliśmy - mimochodem - slalom po rzece. Przechodziliśmy jednym mostem na jedną stronę, a kolejnym na drugą, odhaczając w ten sposób łącznie cztery (pięć jeśli liczyć ten pierwszy). Największym hardkorem był Ponte Vecchio, czyli ten turystyczny, zabudowany, który jest w gruncie rzeczy jednym długim pasażem jubilerskim. Prawie nie dało się po nim przejść, tyle było gawiedzi, więc potem szerokim łukiem omijaliśmy ten punkt.

Znaleźliśmy dwie fajne uliczki, po jednej na każdym brzegu - fajne nie tyle architekturą, co sklepami. Przykład witryny z ulicy dizajnerskiej:


Przykład witryny z ulicy odzieżowej:


Niestety nie pamiętam, jak się nazywają. Jedna dei czegoś na F, druga - cholera wie.

Mieliśmy jeszcze plan spróbować odhaczyć tajemny gaj na do widzenia, ale okazało się, że nie zdążymy, więc doczłapaliśmy się do domu, trochę odsapnęliśmy i poszliśmy na kolację do lokalnej knajpy, w której bariera językowa zrobiła mi kolejną krzywdę. Uznałem, że burro to dzik (że niby boar), który jest florencką specjalnością, więc zamówiłem kluski z dzikiem i szałwią. Burro to masło. Strasznie smutny puzon. Polka wzięła sobie wymarzone gnocchi i chyba była zadowolona, więc chociaż tyle.

Strasznie długie to wyszło, więc dzień drugi - Uffizi i Boboli - zostawię może na jutro.

Thursday, April 20, 2017

Punchlines

Dziś poszedłem na spacer w stronę dziwnej konstrukcji, która okazała się być bardzo brzydkim nowoczesnym kościołem. W okolicy były tylko tory kolejowe, wylotówka i jakieś nieciekawe przedmieściowate budynki, więc spojrzawszy na mapę zajrzałem jeszcze do pobliskiego czegoś o nazwie Coverciano. Które okazało się być równie brzydką sypialnią. Ogólnie w tamtą stronę nie ma co chodzić. Jedyna cecha wyróżniająca - w chuj placów zabaw, więc najwyraźniej tam Florencja trzyma swoje dzieci.

W drodze powrotnej zjadłem bardzo niedobre lody (nie wiedziałem, że da się zjebać pistacjowe, a tu proszę) i teraz strasznie boli mnie żołądek. Próbowałem sobie zrobić kompres z jednego z piętnastu termoforów Chochlika (i chyba jedynego, który został w mieszkaniu), ale okazało się że przecieka.

Jak widać dzisiejszy dzień nie należy do super udanych. Dlatego zamiast obrazków będzie krótka przypowieść o włoskim współlokatorze. Jak pisałem - nie idzie mu jakoś super z angielskim. Rozumie dość dużo, choć często trzeba powtarzać słowa, ale jak samemu coś mówi, to zawiesza się prawie na każdym. Okazuje się jednak, że ma niezłe poczucie humoru, które udaje mu się czasem rozpiąć nawet na równoważnikach zdań:

Wojtek: Wait, you're still up? What the hell, man, it's almost 4am. Don't you have work in the morning?
Andrea: Vampire. You virgin?

Wojtek: You brought back horrible weather. It was cold when you were leaving, then we had lovely weather over Easter, and now you're back and it's cold again.
Andrea: Science.

Wojtek: <tu niestety nie pamiętam konkretów, bo byłem trochę pijany, ale perorowałem do niemieckiego współlokatora, po czym nagle przerzuciłem się na włoskiego>
Andrea: Hey, hey, don't shoot the mascot!

Więc miewa momenty.

Wczoraj mieliśmy wieczór trójstronnej kuchennej integracji przy winie i jedzeniu. Było dość zabawnie. I już wiem, które tanie czerwone jest dobre - Bolgheri.

Niestety nadal wolę białe.

Saturday, April 15, 2017

Godziny wieczorne

Przyjechał z wizytą służbową dość odległy znajomy, nazwijmy go Panem Pociągiem, więc poszliśmy wieczorem na miasto. Gadałem z nim wcześniej 1-na-1 z tego co pamiętam raz, pijany, przez jakieś 20 minut, więc nie do końca wiedziałem, jak to będzie. Było na tyle spoko, że postanowiliśmy następnego dnia to powtórzyć.

Pierwszego wieczora miał mnie zabrać na pizzę - i zabrał, ale do takiej dziupli z której bierze się głównie na wynos, więc poszliśmy zjeść ją na pobliskim placyku Ducha Świętego, na który trafiłem już wcześniej, nota bene też żeby zjeść kupiony na wynos kawałek pizzy, podczas tego dnia łażenia, którego nie opisałem, bo nie obfitował. Plac jest bardzo ładny, dość mały, z drzewami, kamiennymi ławami i fontanną na środku. I cały oczywiście otoczony knajpami. Jest to chyba miejsce schadzek emo młodzieży i studentów, więc jest tam dość gwarno o każdej porze dnia i nocy.

Kolejny wieczór zaczęliśmy od knajpy, w której zjadłem bardzo nijaką ale za to dość drogą sałatkę z owocami morza, oraz naprawdę nienajlepsze, ale za to bardzo drogie żeberka (najlepsze w tym daniu były ziemniaki, więc jakby kaman). Na szczęście deser był pyszny, ale odtąd będę jednak zamawiał kluski. No właśnie, jadłem tu też kilka razy pizzę - i toskańską i neapolitańską - i naprawdę dupy mi nie urwała. Widać jestem spaczony tą heretycką, nieprawdziwą.

Po knajpie kupiliśmy butelkę wina i poszliśmy na rzekę. Nie nad, na. Okazało się, że można po takim dziwnym uskoku przejść suchą nogą na środek nurtu i klapnąć sobie tam jak zmęczony Jezus. Po jednej stronie masz spokojną wodę na wyciągnięcie ręki, po drugiej, kilka metrów dalej, nagły spadek i kaskadę. Przegadaliśmy tam całą butelkę sycąc zmysły pełnią Księżyca i nocną Florencją, aż w końcu zaczęli ją wyłączać (dosłownie - w którymś momencie zgasł cały segment świateł). Zdjęcie niestety nie za bardzo cokolwiek oddaje, więc zawezwijcie moce wyobraźni.


Na finisz wylądowaliśmy jeszcze w jakimś barze na grappie, co było bardzo, ale to bardzo złym pomysłem - nazajutrz miałem najgorszego kaca w całym swoim życiu.

Okazuje się, że nocna Florencja też jest spoko - tak, wiem, szok. Inny klimat i mnóstwo ludzi - wszystkie knajpy były zapchane po brzegi, a był środek tygodnia. Muszę się kiedyś jeszcze wybrać na wieczorny spacer po centrum.

A Pan Pociąg w maju przeprowadza się tu do pracy na czas nieokreślony, więc możliwe że będzie kolejna meta. Ma mieć kanapę, a może nawet pokój gościnny. Zamierzam masować ten kontakt.

Tuesday, April 11, 2017

Interludium w interludium

Miałem przerwę sprawozdawczą, bo wpadłem w tutejszy rytm i po prostu mało się działo. Trochę już rozumiem, dlaczego ludzie wyjeżdżają POPISAĆ - naprawdę niewiele cię rozprasza, jak nie znasz nikogo w mieście.

Wstaję koło 11, jem jakieś śniadanie, przepierdalam trochę czasu, a potem zabieram się do pracy. Jak skończę połowę albo całość (w zależności od tego, jak szybko mi idzie) dniówki scenariuszowej, idę do sklepu po obiad. Jem głównie gotowce z supermarketu Coop, który jak rozumiem jest jakąś kooperatywą, tylko na poziomie przemysłowym. Gotowce = kluski z różnymi rzeczami. Na wagę. Są przepyszne, robione codziennie i kosztują 3-4 euro.

Czasem zamiast obiadu styknie mi foccacia z dziupli na głównym placyku naszej dzielnicy. Różnie bywa.

Raz na kilka dni idę pozwiedzać, co zabiera mi zwykle ok. 4 godziny, bo wszędzie łażę na piechotę, a jednak nie mieszkam w centrum. Po tych spacerach mam zwykle materiał na wpis - tak jak wczoraj - ale nie zawsze, bo przykładowo poprzednio poszedłem za rzekę i oprócz tego, że obszedłem OD ZEWNĄTRZ prawie całe ogrody Boboli i Belweder (żeby wejść trzeba zapłacić, a z takimi rozrywkami czekam na gości), nie znalazłem na tym spacerze prawie niczego. No dobra, ulica Machiavellego jest super, ale nie za bardzo da się ją oddać na zdjęciach.

Potem wracam do domu i kończę scenariusz albo zabieram się za coś kolejnego. Na koniec gram na kompie (wyszły rozszerzenia do EU4 i Hearthstone'a, co okazało się zgubne) lub oglądam seriale i idę spać. A od rana powtórka.

Absolutnie się nie nudzę, nie ciągnie mnie do żadnych kin ani tego typu atrakcji. I właściwie, o dziwo, jeszcze nie tęsknię za Warszawą. Jest mi tu dobrze, wokół jest ładnie, mam pracę, którą muszę wykonać - koniec. To trochę taka bardzo uproszczona wersja życia, bez większości zaawansowanych funkcji.

Kontakt z ludźmi odhaczają mi współlokatorzy. O Andrei już pisałem, ale dodam może jeszcze, że jest psychologiem dziecięcym zajmującym się dziećmi z różnymi zaburzeniami, oraz filmowcem-amatorem (ostatnio kręcił jakiś rodzinny kinderbal kamerą Super-8 i strasznie się tym jarał). Muszę też przyznać, że jest dość przystojny, zwłaszcza w wersji roznegliżowanej.

Nowy Niemiec ma na imię Norman i pisze doktorat o jakiejś kolei wschodnioafrykańskiej. Ale, jak się okazało, nie dlatego, że ma jazdę na pociągi, lecz dlatego że kocha dzieci i Kenię. Did not see that coming. W ramach służby cywilnej (tego, co można robić w Niemczech zamiast wojska) spędził kilka lat w Kenii opiekując się dziećmi i ucząc je niemieckiego i bardzo chciał tam wrócić, więc znalazł sobie temat doktoratu, który mu to umożliwia. Jest we Florencji na tym samym stypendium, co Chochlik, ale nie lubi jej i nigdy nie udało mu się tu aklimatyzować, więc mieszka gdzie indziej i przyjeżdża tylko wtedy, kiedy musi. Jest sympatyczny, nieinwazyjny i lubi gotować (zrobił już raz fantastyczne risotto), więc kolejny trafiony strzał.

Ogólnie jest miło i spokojnie, ale cieszę się na występy gościnne warszawiaków, bo fajniej będzie tego wszystkiego podoświadczać z kimś, kto też patrzy na to świeżym okiem. Chociaż właśnie do mnie dotarło, że Pauli tu mieszkała i zna włoski. Jakub tak samo. Ok, czyli cały ratunek w Świąto.

Żeby nie było zupełnie bez multimediów - na koniec Kosowianin pukający do nieba bram:


Monday, April 10, 2017

Jednak magia

Dziś polazłem na spacer w miejsce, do którego trafiłem przypadkiem pierwszego dnia, żeby spenetrować je bardziej świadomie, i okazało się to być moją najlepszą dotychczasową decyzją. Będzie tym razem trochę bardziej fotostory, bo dziwnym zrządzeniem losu uwieczniłem kolejne etapy swojego odkrycia.

Zaczęło się od tego, że postanowiłem odnaleźć punkt widokowy, który mi się tak spodobał. Udało się, okazało się że jest rzut beretem od naszego mieszkania, więc tego pierwszego dnia, gdy plątałem się na ślepo po mieście, obrałem podświadomie kierunek na przyszłe lokum. Punkt widokowy był tak ładny, jakim go zapamiętałem, więc posiedziałem sobie tam, zjadłem kawałek pizzy, w który się przezornie zaopatrzyłem (poprzednio łaziłem na głodniaka i pod koniec opadłem z sił), po czym ruszyłem dalej Via Bolognese. bo okazało się, że ona idzie jeszcze wyżej, a ja kurwa kocham panoramy.

Via Bolognese jest dość ruchliwą ulicą z bardzo wąskimi chodnikami, czasem całkowicie zablokowanymi np. kontenerami na odpady, więc adrenalina jest. A gdy już myślisz, że ogarniasz, Florencja wrzuca cię na kolejny poziom:

Well played

Tu stwierdziłem, że jednak basta, więc odbiłem w pierwszą możliwą boczną uliczkę - za tym żółtym domem z powyższego zdjęcia. I moim oczom ukazał się taki widok:


Intrygujące. No dobra, to podchodzę bliżej.


Remont, tabliczka o Matce Boskiej. Ale co to za półotwarta brama?


Okej. Tak. Zdecydowanie tak.

Gdy opuściłem telefon i podszedłem trochę bliżej, zauważyłem półnagiego rowerzystę - to jego czerwoną koszulkę widać w oddali na powyższym zdjęciu. Nie wiem, jakim cudem on sam się na nim nie znalazł, ale nie błyszczał się ani nie palił, więc raczej nie był wampirem. Może po prostu siedział w krzakach*. Bardziej od niego interesowało mnie zresztą, dokąd prowadzi ta ścieżka.


Okazało się, że do gaju, madafaka. W środku miasta. Słońce, cisza, żywej duszy.


A na dole coś takiego. Były tam też stoliki piknikowe, huśtawka dla dzieci, bramki do gry w piłkę i widok na okoliczne wzgórza. Ani śladu miasta. Portal w plener. Na mapie tego miejsca po prostu nie ma, więc nadal nie wiem, co to takiego, ale zamierzam zaciągnąć tu każdego, kto przyjedzie mnie odwiedzić.

W drodze powrotnej znalazłem wspomniany w pierwszym wpisie instytut ds. niepełnosprawnych (or smth) z "wodopławem", który postanowiłem tym razem uwiecznić.


Za wodopławem zaś, na tej samej ławeczce, siedziała ta sama zblazowana pani z tym samym pieskiem. Jak bum cyk cyk,

Magia. Dziwna i piękna.

* dopiero po powiększeniu zdjęcia zobaczyłem, że on na nim jest, tylko akurat kuca.

Tuesday, April 4, 2017

Mi casa e to nie ten język

Od dwóch dni właściwie nie wychodzę z domu, więc może coś o nim napiszę.

Mieszkam w dzielnicy o nazwie Le Cure - co jak mi wyjaśnił Choclik Libido oznacza Le Cure - na jednej z uliczek prowadzących od dość spektakularnej ulicy ze strumykiem i piniami...

Ej. EJ.

...do końca planszy. Koniec planszy, z perspektywy dwóch kolejnych uliczek, wygląda tak:

 Nawet na zdjęciu to wygląda jak tekturowa scenografia

Według mapy tam dalej jest nadal Florencja, a mój włoski współlokator twierdzi, że prowadzi tam jakaś tajna ścieżka tylko dla pieszych, ale z doświadczenia wiem, że to kłamstwo, a współlokator jest pewnie na usługach Breachu (to odniesienie do takiej książki China Mieville'a, której nie czytał pies z kulawą nogą). Tzn. to też nie do końca prawda - teoretycznie wyszliśmy za ten kraniec planszy z Chochlikiem, ale poszliśmy drogą okrężną i musieliśmy otworzyć tajną bramkę kartą międzynarodowego stypendysty, więc jakby kaman.

Mieszkanie jest trzypokojowe, z dwoma balkonami (kuchennym i MOIM), wanną do której nie ma korka, oraz całkiem dużą kuchnią. I składzikiem na zwłoki i materace. Na całej klatce schodowej są tylko dwa mieszkania - nasze i jakichś państwa z dołu - i każde ma na tej klatce swoje osobne światełko, za które płaci dany lokator, więc trzeba uważać, żeby nie włączać CUDZEGO ŚWIATŁA i nie narazić na KOSZTY. Trzeba też uważać, żeby nie pomylić przycisku w mieszkaniu i zamiast włączenia światła nie otworzyć drzwi na klatkę, bo wtedy trzeba zejść i je manualnie zatrzasnąć. I przy segregacji śmieci też trzeba uważać. I żeby nie prać przed którąśtam, bo jest droższy prąd. Ogólnie jak na śródziemnomorską manianę (tak, nadal nie ten język) strasznie często trzeba uważać.

Mieszkam tu z Niemcem i Włochem, z tym że Niemiec w międzyczasie wyjechał. Niestety jutro przyjeżdża jego zamiennik, też Niemiec. Niestety bo dwie osoby to nie trzy, a Włoch często wychodzi, więc mam chatę dla siebie. Ale może będą też plusy, bo to Niemiec, więc będzie pewnie dobrze szprechał (hue hue) po angielsku.

Włoch ma na imię Andrea i nie gada jakoś super, ale jest strasznie, ale to strasznie miły. Jestem tu od tygodnia, a zdążył już zabrać nas na tę kolację połączoną z filmem i zaproponować mi wyjście na koncert jakiegoś punkowego girlsbandu. Miał mnie też zawieźć do Lukki na nowy film Kaurismakiego zapowiadany przez samego reżysera, ale okazało się że Kaurismakiego jednak nie będzie, a film jest w pierdyliardzie dziwnych języków z włoskimi napisami, więc spasowałem.

Ogólnie Włosi są chyba po prostu miłą nacją. Pierwszego dnia mojego pobytu tutaj, przypadkowa pani w supermarkecie przepuściła w kolejce 3 osoby (w tym mnie), bo miała pełen koszyk zakupów, a my tylko po kilka rzeczy. Kilka dni później, gdy gadaliśmy z Chochlikiem w sklepie po polsku wybierając łososia, inna pani na migi pokazała nam, że lepiej takiego innego, bo jest promocja. Zrewidowałem swój pogląd na ich temat, dotychczas oparty na niepodpartym niczym wrażeniu z dupy. Chociaż teraz do mnie dotarło, że może oni są mili tylko w supermarketach i tuż przed menopauzą. Hmm...

Żeby nie było calkiem idyllicznie - jestem prawie pewien, że pani z lodziarni się ze mnie śmieje po włosku ze swoim współpracownikiem, zezowatym mężczyzną rasy czarnej. Tzn. to pewnie demony mojej psychozy, ale i tak postanowiłem jeść mniej lodów.

Spędzam w tym mieszkaniu dość dużo czasu, bo okazało się, że wziąłem tu sobie mnóstwo roboty. Na szczęście przez dwa dni padało (no dobra, dwa razy padało przez jakieś 30 minut) więc nie czułem się strasznie, że tylko siedzę na dupie. Ale jutro ma być słońce, więc zamierzam obudzić się wcześniej, odbębnić przynajmniej połowę dziennego przydziału i zapuścić się głębiej na drugą stronę rzeki. Tak. Totalnie mi się uda.

Błona cerata (to po włosku miłego wieczoru).

Saturday, April 1, 2017

Pałace Europejskiego Genderu

Choclik Libido wyjechał, więc to chyba dobry moment, żeby trzasnąć mu laurkę opisując najfajniejszy z dotychczasowych dni.

Acha, etymologia. Mój zamiennik obczaja praktycznie każdego napotkanego samca, czasem wygłaszając potem werdykt tych oględzin na głos (np. zwięzłym, męskim "Robiłbym"). Ja jestem tu jak się okazało w głębokiej dupie, bo zupełnie do mnie nie trafia uroda śródziemnomorska, ale pod jego wpływem też zacząłem się rozglądać, co w którymś momencie skomentowałem na głos. Zamiennik zatarł na to ręce i wydał z siebie zadowolony chichot. "Jak chochlik," zauważyłem. "Chochlik LIBIDO," podkreślił z satysfakcją.

I tak już zostało.

W czwartek zabrał mnie na kampus swojego... czegoś. Po polsku nazywa się to Europejski Instytut Uniwersytecki, w innych językach podobnie kretyńsko. Został powołany na mocy umowy międzynarodowej i silnego przeświadczenia, że lepiej być tu niż nie tu. Rządy poszczególnych państw fundują po kilka(naście) stypendiów doktoranckich i post-dokowych, dzięki którym możesz rzeźbić w swoim temacie na wzgórzach Toskanii. Jeśli cię przyjmą.

Cały ten teren jest niedostępny dla zwykłych śmiertelników - Choclik wpuścił nas przez automatyczną furtkę, która po przyłożeniu karty otworzyła się ze skrzypieniem... i otwierała się tak przez kolejne 10 sekund, jak w kiepskiej komedii. Brakowało tylko Igora z latarnią w łapie i "Taaaaak?" na ustach. Chociaż to też nie do końca ten klimat, bo po przekroczeniu tych wrót wchodzisz do tunelu z żywopłotu. Po czym wyłazisz na coś takiego:

A idźcie się jebać 

Kampus jest absurdalny, inaczej tego nazwać nie można. Poszczególne instytuty znajdują się w gigantycznych willach z jeszcze większymi ogrodami, pomiędzy którymi kursują busiki (bo są na różnych wzgórzach).

Podjazd do wydziału historii

W jednej z tych willi czekała kresu swych dni jakaś rumuńska królowa. Gdzieś tu powstał też "Dekameron". Ten poziom odrealnienia.

Doktorant w ogrodzie dobra i zła (czyt: wydziału nauk politycznych)

Chochlik zabrał mnie na ichnią stołówkę, na której poznałem od groma bardzo sympatycznych i ciekawych anglojęzycznych ludzi z całego świata i jak zwykle w takich sytuacjach (mam to już przećwiczone po odwiedzeniu Bohdana na podobnym stypendium w Waszyngtonie) zacząłem się zastanawiać, co poszło w moim życiu nie tak, że nie robię z nimi wszystkimi doktoratu wpierdalając cytrusy i narzekając na opóźnienia w pożyczkach międzybibliotecznych.

gabinecik

Za podszeptem Chochlika przełożyłem kluski z lunchu do plastikowego pojemnika i zostawiłem je w instytutowej lodówce, bo mieliśmy jeszcze pojechać autobusem do Fiesole - miasteczka na szczycie pobliskiego wzgórza, z którego jest fantastyczny widok. Cóż mogę powiedzieć - był. Niestety zdjęcia z komórki bardzo kiepsko oddają rozległe panoramy, więc nie będę ich tu wciskał. Gdzieś na tym etapie wyznałem chyba, że tak naprawdę nie kręci mnie za bardzo architektura ani sztuka, więc Choclik wysłał mnie na oględziny kolejnego klasztoru tekstem: "Możesz tam wejść, tam jest jak w grze komputerowej. To znaczy chyba. Nie wiem. Nigdy nie grałem w grę komputerową."

Doceniłem.

Dość krótki FPP shooter

Całą drogę powrotną pokonaliśmy piechotą, więc do instytutu dotarliśmy po zmroku, w międzyczasie zaliczając kolejne panoramy miasta nocą. Kampus był już prawie opuszczony. Plan zakładał zajebanie ze stołówki widelca (on miał swój w szafce), umycie go, a następnie odgrzanie klusek w mikrofali. Co też zrobiliśmy. Jeśli nadarzy się wam kiedyś okazja poprzemykać się nocą krużgankami opustoszałego opactwa/willi z brudnym widelcem w dłoni - polecam. Total.

Wróciłem do domu wycieńczony, ale też pełen ciepłych uczuć do klusek, luksusu, widoków i mojego gospodarza. Których echo nadal kołacze mi się gdzieś z tyłu głowy.

Friday, March 31, 2017

Altmanowski statysta

Dziś nasz włoski współlokator zabrał mnie i mojego zamiennika - który dostał w międzyczasie kryptonim Chochlik Libido, ale o tym kiedy indziej - do czegoś w rodzaju domu kultury w małej podflorenckiej miejscowości. Ludzie robią tam zrzutkowe żarcie, a potem wyświetlany jest film. Za 8 euro dostajesz szklankę wina, 3-daniowy posiłek gotowany przez ochotników, oraz deser. No i wspomniany film.

Podobno takie kluby są popularne w całych środkowych Włoszech. Dawniej były miejscami spotkań lewicowców, ale teraz straciły polityczny charakter i ruszyły w kierunku aktywizowania lokalnych społeczności. Zresztą chyba dość skutecznie - przyszło ze 100 osób w przedziale wiekowym 25 - 70. Na koniec posiłku kucharze dostali od zgromadzonych gromkie brawa. Było to wszystko fajne, ciepłe i trochę rozczulające.

Film był o Aborygenach, głównie w języku aborygeńskim, z włoskimi napisami, więc w którymś momencie zaliczyłem kryzys i zległem na Chochliku. Po projekcji zaś znalazłem się w swoim własnym filmie. Włoski współlokator umówił się w tym domu kultury z tabunem swoich znajomych, którzy sprawiali nawiasem mówiąc wrażenie bardzo ciekawych - był m.in. dość estetyczny człowiek, który właśnie obronił doktorat z genetyki, hiszpański prawie-że-architekt z obroną w lipcu, tłumacz ustny mówiący po angielsku z manierą bogatego filmowego geja z San Francisco lat 70-tych, oraz para na przepustce z berlińskiego loszku (ale takiego dla grzecznych dzieci) - i którzy po filmie wylegli na ulicę pogadać po włosku przy papierosku.

Miasteczko już spało, ale miało oczywiście podświetlony kościółek niewiele młodszy od państwa polskiego, ładny pomnik jakiegoś kogoś, kocie łby, oraz latarnie, więc wyglądało jak scenografia. Chochlik Libido zniknął odbębnić przez telefon 347. odcinek swojej telenoweli, a ja zostałem na obrzeżach mgławicy Włochów i poczułem się jak u Altmana. Czasem zaglądałem sobie do baru, czasem odbijałem na rundkę wokół rynku albo zajrzeć do kolejnej uliczki, a włoski szwargot unosił się wokół mnie i opadał, siłą rzeczy bardziej jako tło niż dialog posuwający fabułę naprzód. W którymś momencie dopadło mnie Amstellowe "Ok, będzie z tego kiedyś fajne wspomnienie."


Niemniej bariera językowa jest niezłym kryptonitem. Podobno Jack White co jakiś czas robi sobie kolejne utrudnienie - np. wyjmuje jedną strunę z gitary, albo przestawia się na grę drugą ręką - żeby nieustannie się rozwijać i nie spocząć na laurach. Ja nie jestem Jackiem Whitem, więc ta impotencja zupełnie mnie nie motywuje. Ze swoim naręczem nagle zupełnie bezużytecznych słów czuję się jak dziecko przyglądające się dorosłym grającym w brydża. A pamiętające przecież, że w innym życiu zdarzało mu się ugrać szlema.

Zobaczymy. Może kompensacyjnie wyostrzy mi się uroda.

Ogólne impresje

Florencja jest miastem, w którym często dochodzisz do końca planszy.

Idziesz przed siebie, a tu nagle tory. I żadnego przejścia. Albo dom. A koło niego drugi. I tak przez kilometr. Żadnej furtki w kopule Truman Show.

Jeden taki koniec planszy jest tuż koło mojego mieszkania, co trochę ułatwiło mi wybór kierunku zwiedzania - w jednym leżała starówka, a w drugim dość realistycznie zróżnicowana ale równocześnie bardzo szczelna zapora z domów i torów, nad którą rozciągała się płachta z namalowaną scenografią Toskanii.

Jest też dość dużo treści zarezerwowanej dla użytkowników premium.

Po przyjeździe do miasta miałem do zabicia cztery godziny, więc spojrzałem na mapę i polazłem do najbliższego parku. Okazał się być terenem zamkniętym należącym do centrum konferencyjnego. Pobliska twierdza, którą wziąłem na celownik w drugiej kolejności, też była centrum konferencyjnym. W kolejnych dniach nie udało mi się wejść do parków będących w istocie: cmentarzem, Instytutem Krzyża Świętego (czymkolwiek jest), oraz terenem oddziału ortopedii florenckiego szpitala.

Udało mi się natomiast wejść do ogrodu jakiegoś urzędu ds. niepełnosprawnych, w którym była najmniejsza kamienna altanka (nie wiem jak to się nazywa, taka kamienna kopuła na kolumienkach; mój zamiennik stwierdził że to "wodopław" ale nie był w stanie podać żadnego uzasadnienia tej tezy) świata oraz zblazowana pani rzucająca pieskowi piłeczkę. Dotarłem też do jakiegoś zajebistego czegoś skąd jest piękny widok na wszystko (to oficjalna nazwa tej instytucji). Niestety pamiętam tylko, że było to nieopodal ulicy trydenckiej albo triesteńskiej. Było tam tak:


Nauczyłem się kilku fraz po włosku (umiem np. powiedzieć, że nie mówię po włosku), ale po kilku dniach doszedłem do wniosku, że lepiej po prostu od razu mówić po angielsku, bo skraca to ten cały balet zanim ustalimy CO Z TYM FANTEM ZROBIĆ.

Możliwe, że wrócę mahoniowy i smukły, bo wszędzie łażę na piechotę, ciągle wspinam się na jakieś psie górki, a interakcja z sektorem usług jest dla mnie na tyle stresująca, że zamiast chodzić do knajp jem przypadkowe rzeczy ze sklepu (dzisiejsze menu; kawałek suchej ciabatty, plaster wędliny, oraz kilka pomidorków). I jakoś nie jestem głodny. Najwyraźniej karmię się słońcem i poczuciem wyalienowania.

Mój zamiennik jest bardzo zabawny. Wyjeżdża do Warszawy robić badania do doktoratu. Dotychczas podążały tym torem:


Co chyba dość rzadkie w akademii jest też - z tego, co zaobserwowałem - wziętym praktykiem. Ma attention span psa z kreskówki, życie osobiste niewolnicy Izaury i praktycznie zero filtrów emocjonalnych czy werbalnych. Po paru godzinach kontaktu z nim czujesz się jak na lekkim rauszu i dostajesz bardzo przyjemnej głupawki. Zresztą zamiast opisu lepszy będzie przykład z życia, dosłownie sprzed chwili:

Ja: <mówię o czymś, nauczyłem się już nie przywiązywać do swoich wątków, więc nie pamiętam o czym>
Zamiennik, zupełnie bez uprzedzenia: I am going to fart now. <odchyla się trochę na łóżku>
Ja: ...did you seriously fart?
Zamiennik: No, I can't. Not like this.
Ja: Why not?
Zamiennik: Some kind of social blockade. <odwraca się do laptopa> "Hello Else..." Why is Linked In calling me Else? And asking me questions? I think I'm going to answer "NOT NOW" <krótka pauza> And now it wants me to start following my dead ex. <kolejna zmiana tematu>.

Niestety jutro wyjeżdża, podobnie jak anglojęzyczny Niemiec, z którym mieszkamy, pozostawiając mnie z bardzo miłym, ale nie do końca śmigającym po angielszczyźnie Włochem. Tym samym skończę tutorial i rozpocznę prawdziwą rozgrywkę. I think I am going to fart now.