Choclik Libido wyjechał, więc to chyba dobry moment, żeby trzasnąć mu laurkę opisując najfajniejszy z dotychczasowych dni.
Acha, etymologia. Mój zamiennik obczaja praktycznie każdego napotkanego samca, czasem wygłaszając potem werdykt tych oględzin na głos (np. zwięzłym, męskim "Robiłbym"). Ja jestem tu jak się okazało w głębokiej dupie, bo zupełnie do mnie nie trafia uroda śródziemnomorska, ale pod jego wpływem też zacząłem się rozglądać, co w którymś momencie skomentowałem na głos. Zamiennik zatarł na to ręce i wydał z siebie zadowolony chichot. "Jak chochlik," zauważyłem. "Chochlik LIBIDO," podkreślił z satysfakcją.
I tak już zostało.
W czwartek zabrał mnie na kampus swojego... czegoś. Po polsku nazywa się to Europejski Instytut Uniwersytecki, w innych językach podobnie kretyńsko. Został powołany na mocy umowy międzynarodowej i silnego przeświadczenia, że lepiej być tu niż nie tu. Rządy poszczególnych państw fundują po kilka(naście) stypendiów doktoranckich i post-dokowych, dzięki którym możesz rzeźbić w swoim temacie na wzgórzach Toskanii. Jeśli cię przyjmą.
Cały ten teren jest niedostępny dla zwykłych śmiertelników - Choclik wpuścił nas przez automatyczną furtkę, która po przyłożeniu karty otworzyła się ze skrzypieniem... i otwierała się tak przez kolejne 10 sekund, jak w kiepskiej komedii. Brakowało tylko Igora z latarnią w łapie i "Taaaaak?" na ustach. Chociaż to też nie do końca ten klimat, bo po przekroczeniu tych wrót wchodzisz do tunelu z żywopłotu. Po czym wyłazisz na coś takiego:
A idźcie się jebać
Kampus jest absurdalny, inaczej tego nazwać nie można. Poszczególne instytuty znajdują się w gigantycznych willach z jeszcze większymi ogrodami, pomiędzy którymi kursują busiki (bo są na różnych wzgórzach).
Podjazd do wydziału historii
W jednej z tych willi czekała kresu swych dni jakaś rumuńska królowa. Gdzieś tu powstał też "Dekameron". Ten poziom odrealnienia.
Doktorant w ogrodzie dobra i zła (czyt: wydziału nauk politycznych)
Chochlik zabrał mnie na ichnią stołówkę, na której poznałem od groma bardzo sympatycznych i ciekawych anglojęzycznych ludzi z całego świata i jak zwykle w takich sytuacjach (mam to już przećwiczone po odwiedzeniu Bohdana na podobnym stypendium w Waszyngtonie) zacząłem się zastanawiać, co poszło w moim życiu nie tak, że nie robię z nimi wszystkimi doktoratu wpierdalając cytrusy i narzekając na opóźnienia w pożyczkach międzybibliotecznych.
gabinecik
Za podszeptem Chochlika przełożyłem kluski z lunchu do plastikowego pojemnika i zostawiłem je w instytutowej lodówce, bo mieliśmy jeszcze pojechać autobusem do Fiesole - miasteczka na szczycie pobliskiego wzgórza, z którego jest fantastyczny widok. Cóż mogę powiedzieć - był. Niestety zdjęcia z komórki bardzo kiepsko oddają rozległe panoramy, więc nie będę ich tu wciskał. Gdzieś na tym etapie wyznałem chyba, że tak naprawdę nie kręci mnie za bardzo architektura ani sztuka, więc Choclik wysłał mnie na oględziny kolejnego klasztoru tekstem: "Możesz tam wejść, tam jest jak w grze komputerowej. To znaczy chyba. Nie wiem. Nigdy nie grałem w grę komputerową."
Doceniłem.
Doceniłem.
Dość krótki FPP shooter
Całą drogę powrotną pokonaliśmy piechotą, więc do instytutu dotarliśmy po zmroku, w międzyczasie zaliczając kolejne panoramy miasta nocą. Kampus był już prawie opuszczony. Plan zakładał zajebanie ze stołówki widelca (on miał swój w szafce), umycie go, a następnie odgrzanie klusek w mikrofali. Co też zrobiliśmy. Jeśli nadarzy się wam kiedyś okazja poprzemykać się nocą krużgankami opustoszałego opactwa/willi z brudnym widelcem w dłoni - polecam. Total.
Wróciłem do domu wycieńczony, ale też pełen ciepłych uczuć do klusek, luksusu, widoków i mojego gospodarza. Których echo nadal kołacze mi się gdzieś z tyłu głowy.





No comments:
Post a Comment