Saturday, April 22, 2017

Ten o zwiedzaniu

Tydzień temu przyjechała w odwiedziny Polka. Polka wygląda tak:


Przyjechała późną nocą w sobotę, a wyjechała skoro świt we wtorek, więc mieliśmy na Florencję wielkanocną niedzielę i poniedziałek. Polka stwierdziła, że chce zobaczyć WSZYSTKO, więc zrobiliśmy przez te dwa dni ok. 45 kilometrów. Było hardkorowo, ale też bardzo fajnie.

Plan był taki, że pierwszego dnia pokazuję miejsca, które sam odkryłem, a drugiego idziemy ZWIEDZAĆ (muzea i tego typu pierdy). Zaczęliśmy od mojego ulubionego punktu widokowego, a potem zaciągnąłem Polkę do tajnego oliwnego gaju, do którego jak się okazało idzie się jednak dość długo. Za pierwszym razem, gdy tam byłem, jedne skrzydło wrót bramy do Edenu było uchylone. Tym razem oba były zamknięte, dzięki czemu dowiedziałem się, że na tym poprzednio uchylonym jest napisane, że ogród jest czynny od 15 do 19. Nie wiem, kto to kurwa wymyślił, ale tak. Była 12:30.

Ruszyliśmy więc z powrotem jedną z wielu uliczek, które stały się dla mnie wizytówką Florencji - zero chodnika i po obu stronach mury prywatnych ogrodów. Nie zdziwiłbym się, gdyby kiedyś spuścili za mną wielki głaz a la Indiana Jones, bo mniej więcej tak się czujesz idąc taką rynną. Właściwie nawet nie trzeba głazu - wystarczy odpowiednio szeroki samochód. Pług?

Miasto było bardzo słoneczne i całkowicie opuszczone. Jakby siekli bronią biologiczną. Tym większy więc był nasz szok, gdy dotarliśmy w końcu na starówkę i okazało się, że przez plac przed Duomo prawie nie można przejść, bo jest tak naćkany ludźmi. Od początku mojego pobytu tutaj nie widziałem tylu turystów. Było to serio przytłaczające, więc uciekliśmy nad rzekę poleżeć chwilę na trawie, po drodze kupując sobie coś do jedzenia w małej dziupli - ja wziąłem na spróbowanie arancino, czyli kulkę... czegoś, chyba gotowanego ryżu, którym oblepiono mięsno-groszkowe nadzienie, a nastepnie całość obtoczono w bułce tartej i wrzucono do głębokiego tłuszczu. Tłuste jak skurwysyn, ale naprawdę spoko. Polka wzięła polentę, bo tylko to mieli wegetariańskiego. Kto sieje cośtam ten kiepsko je.

Zjedliśmy to sobie nad rzeczką, poleżeliśmy w słońcu, a potem ruszyliśmy na drugi brzeg i wspięliśmy się na Piazzale Michelangelo, czyli główny miejski punkt widokowy, z którego tabuny rodzaju ludzkiego robią sobie selfiki z panoramą miasta. Tam Polka kupiła nam małą Colę za 3 euro i odkryła, że można wejść jeszcze wyżej. A potem jeszcze wyżej, po jakichś schodach, przez mały cmentarz i na taras widokowy pod jakimś kościółkiem, skąd widać już naprawdę wszystko - ale tam dociera o wiele mniej turystów.

To kolejny motyw przewodni Florencji - prawie zawsze da się wejść JESZCZE WYŻEJ, i tam będzie mniej turystów.

Zeszliśmy stamtąd kolejną rynną typu mury mury nie dla ciebie nasze ogrody łachmaniarzu i zrobiliśmy - mimochodem - slalom po rzece. Przechodziliśmy jednym mostem na jedną stronę, a kolejnym na drugą, odhaczając w ten sposób łącznie cztery (pięć jeśli liczyć ten pierwszy). Największym hardkorem był Ponte Vecchio, czyli ten turystyczny, zabudowany, który jest w gruncie rzeczy jednym długim pasażem jubilerskim. Prawie nie dało się po nim przejść, tyle było gawiedzi, więc potem szerokim łukiem omijaliśmy ten punkt.

Znaleźliśmy dwie fajne uliczki, po jednej na każdym brzegu - fajne nie tyle architekturą, co sklepami. Przykład witryny z ulicy dizajnerskiej:


Przykład witryny z ulicy odzieżowej:


Niestety nie pamiętam, jak się nazywają. Jedna dei czegoś na F, druga - cholera wie.

Mieliśmy jeszcze plan spróbować odhaczyć tajemny gaj na do widzenia, ale okazało się, że nie zdążymy, więc doczłapaliśmy się do domu, trochę odsapnęliśmy i poszliśmy na kolację do lokalnej knajpy, w której bariera językowa zrobiła mi kolejną krzywdę. Uznałem, że burro to dzik (że niby boar), który jest florencką specjalnością, więc zamówiłem kluski z dzikiem i szałwią. Burro to masło. Strasznie smutny puzon. Polka wzięła sobie wymarzone gnocchi i chyba była zadowolona, więc chociaż tyle.

Strasznie długie to wyszło, więc dzień drugi - Uffizi i Boboli - zostawię może na jutro.

No comments:

Post a Comment