Gdy ostatni raz widzieliśmy naszych bohaterów kładli się spać po dniu intensywnego chodzenia. Następnego dnia wstali pochodzić jeszcze trochę.
Zaczęliśmy od Uffizi, czyli najsłynniejszego chyba muzeum we Florencji, w którym trzymają te wszystkie znane obrazy. Staliśmy w kolejce po bilety niecałą godzinę, co było chyba bardzo dobrym wynikiem. W międzyczasie podchodzili do nas ludzie w przeróżnych mundurach oferując lepszy sposób na wejście, albo wręcz darmowe bilety, ale NIE DALIŚMY SIĘ NACIĄĆ, bo w niejednym piecu zapiekaliśmy Janka Muzykanta, czy kogoś, nigdy nie pamiętam kogo zabili w tym piecu.
Uffuzu (literówka, ale śmieszna, więc niech zostanie) znajduje się w byłym ratuszu Medyceuszy. Malarstwo kurewsko mnie nudzi, więc najbardziej podobały mi się galeryjki, z których wchodziło się do kolejnych sal i do których dla urozmaicenia powpychali trochę rzeźb. Miały przezajebisty sufit:
Tyle że te galeryjki są strasznie długie, więc po kilkunastu takich segmentach masz przeładowanie sensoryczne i przestajesz zwracać uwagę. Przebicie się przez całą kolekcję, i to w dość szybkim tempie, zajęło nam ponad dwie godziny. O sztuce mogę powiedzieć tyle, że najbardziej przypadł mi do gustu Caravaggio i że naprawdę nie jestem dobrym odbiorcą malarstwa. Takie samo wrażenie zrobiłyby na mnie te obrazki, gdybym je obejrzał w Internecie.
Dość fajny był za to widok z okien tej wyższej galeryjki:
Ten most na wprost to wspomniany poprzednio Ponte Vecchio, natomiast po prawej stronie widać wychodzący z budynku korytarzyk, który prowadzi następnie nad mostem na drugą stronę rzeki. Łączy on były ratusz - a obecne muzeum - z pałacem rodu Medyceuszy. Zbudowali go sobie, żeby nie musieć w drodze do pracy obcować z plebsem. Obecnie znajduje się w nim kolejne kilkaset obrazów, ale można go zwiedzić tylko w ramach wycieczki grupowej kosztującej jakieś 60 euro, więc jednak odpuściłem (mimo że był dla mnie najciekawszy z całego tego barachła).
Zgodnie z umową po sztuce poszliśmy coś zjeść, bo była akurat 14, czyli okolice końcówki ichniego lunchu. Jedzenie jest rzeczą, która we Włoszech przeszkadza mi najbardziej. Tzn. nie tyle samo jedzenie, co ściśle ustalone pory jego wchłaniania. Najpierw masz śniadanie, które oni jedzą NA SŁODKO, czyli też bez sensu, potem koło 13 lunch, a potem do 20 NIC. Jakieś przekąski we własnym zakresie. Po czym na wieczór wielkie wpierdalanie. Ja jestem przyzwyczajony do jedzenia koło 15-16 a tu, jeśli sobie nie kupię jakiegoś gotowca w sklepie, nie ma o tym mowy, bo wszystkie knajpy są zamknięte. Tzn. na starówce są otwarte, bo turyści - czyli NORMALNI LUDZIE - chcą jeść o ludzkich porach, ale za to jest drogo i do tego pół godziny piechotą w jedną stronę, więc bez sensu.
No ale akurat była odpowiednia pora, więc poszliśmy do knajpy na Plac Ducha Świętego - ten na którym piłem wieczorem z Panem Pociągiem - i tym razem udało mi się zamówić kluski z dzikiem. Były spoko, ale bez przesady.
Po jedzeniu druga część planu - ogrody Boboli, za wejście do których też trzeba zapłacić. Z perspektywy czasu widzę, że to wymusiłem trochę ja, bo lubię parki, no ale cóż. Były mniejsze niż myślałem, ale i tak mi się podobały. Podchodziły względnie łagodnie pod wzgórze - z południowego wschodu na północny zachód (albo na odwrót, nie pamiętam) można iść piękną aleją i podziwiać symetrię i perspektywę, albo kluczyć bocznymi haszczai. Wybraliśmy opcję drugą. Wyższy kraniec kończy się dużym dziedzińcem na tyłach Pałacu Pittich - ale możliwe, że najwyższej jego kondygnacji. W sensie że dziedziniec frontowy znajduje się ze dwa piętra niżej. Przynajmniej tak to wyglądało od strony Boboli. Za dziedzińcem zaś zaczyna się zielona skarpa, na której możesz się wylegiwać i podziwiać kolejną panoramę starej Florencji. Albo schować się pod szmatą, jak postanowiła zrobić ta pani.
Poleżeliśmy tam trochę, aż nas spiekło słońce, po czym odkryliśmy, że za skarpą można pójść jeszcze wyżej, mijając dość fajną sztukę...
To takie rdzawe w tle to panorama starówki
...a potem jeszcze wyżej, po schodkach, na małą platforemkę widokową pod Belwederem (dla odmiany u nich nie pałac, lecz twierdza obronna). Jednak dziwnym kaprysem fizyki widok z tej najwyższej platformy był gorszy niż ze skarpy. Żadnych zdjęć panoramicznych nie mam, bo na moim telefoniku wychodzą naprawdę chujowo, więc je skasowałem. Soras. Zamiast tego porost wyglądający jak drzewo:
Wyszliśmy dość wypruci z sił na tyłach Belwederu, po czym ruszyliśmy w dół... tak jest, kolejną rynną śmierci bez chodników ale za to z samochodami. Pokonałem tę trasę samotnie już wcześniej, gdy obszedłem całe Boboli OD ZEWNĄTRZ, więc znałem skrót którym trafiliśmy na moja ulubioną ulicę - Aleje Machiavellego. Polka chyba ją doceniła, bo z 5 razy usłyszałem "Jezu jak tu zielono", ale w połowie musieliśmy zrobić kolejną przerwę, bo nogi odmawiały nam już posłuszeństwa. Po powrocie do względnego centrum kupiliśmy dwa wina i ruszyliśmy do domu, do którego dotarliśmy - z dwoma kolejnymi przystankami wymuszonymi tylko i wyłącznie tym, jak bardzo napierdalały nas nogi - pod wieczór. Padliśmy na wyro/materac i właściwie już z niego nie wstaliśmy. Polka wręcz zasnęła.
A następnego dnia rozpłynęła się jak sen jaki złoty, bo miała pociąg o jakiejś piątej, czy równie nieludzkiej godzinie. A ja przez kolejne dwa dni ruszałem się z mieszkania tylko do sklepu, aż w końcu zeszły mi ze stóp pęcherze.
























